W wieku 14-15 lat słuchałam praktycznie co tydzień popołudniowej sobotniej
trójkowej audycji Myśliwiecka 3/5/7. Był to czas, gdy zaczynałam poważnie
interesować się muzyką i dokonywać przemyślanych wyborów dotyczących ulubionych
utworów. Mieszkałam w niedużym mieście, gdzie poza radiem, podupadającym kinem
i biblioteką nie było żadnych możliwości kulturalnego rozwoju. O słuchaniu
muzyki z przyjaciółmi i chodzeniu na koncerty nie było nawet mowy…
Pewnego sobotniego popołudnia wydarzyło się coś szczególnego. Poobiednia
kawa, reszta prac domowych do odrobienia i w którymś momencie usłyszałam te fenomenalne
4 minuty utworu, który wrócił do mnie kilka lat później… Piotr Stelmach
zakomunikował, że był to „Blackfield” zespołu Blackfield, z płyty z tajemniczą
butelką na okładce. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że jest to początek
niezwykłej muzycznej podróży w świat rockowych pejzaży…
Minęło kilka dobrych lat zanim uświadomiłam sobie, kogo wtedy usłyszałam.
Poznając twórczość klasyków rocka progresywnego, odkryłam zespół Porcupine Tree
i wtedy dotarło do mnie, kto wchodzi w skład Blackfield. Pokochałam ten
duet i często wracałam głównie do debiutanckiej płyty. Po rewelacyjnych dwóch
albumach, skomponowanych wspólnie z Avivem Geffenem, Steven Wilson ograniczył
swój udział w projekcie na rzecz kariery solowej. Na albumach „Welcome to My
DNA” oraz „IV” pozostawił całkowitą wolność decydowania o projekcie
Izraelczykowi, co niekoniecznie korzystnie wpłynęło na jakość nagrań. Mówiąc
wprost płyty mają swoje dobre momenty, lecz w całości są nierówne. Ewidentnie
brakuje tu kompozytorskiego wsparcia Wilsona.
W styczniu 2015 roku okazało się, że Geffen przygotowuje nową płytę
projektu, współpracując z …Alanem Parsonsem. W czerwcu 2015 oraz ponownie
w 2016 roku do pracy nad płytą dołączył Steven Wilson. 10 lutego ukazał się
piąty studyjny album projektu, który zapowiadany był jako powrót do współpracy
dwóch przyjaciół.
Na nowym albumie znalazło się praktycznie to samo, co słyszeliśmy na
płytach Blackfield kiedyś i to, co pokochali fani zespołu, czyli ambitny pop,
któremu daleko do progresywnych improwizacji. Ciężko znaleźć jakikolwiek utwór,
który byłby dłuższy niż 4 minuty (najdłuższy jest ostatni, śpiewany przez
Stevena nostalgiczny „From 44 to 48”, który trwa 4 i pół minuty). W 2011 roku w
jednym z wywiadów Geffen przyznał, że
muzyka Blackfield jest melodyjna, lecz z pewnością nie jest progresywna. Kontynuując
wypowiedź żartobliwie podkreślał, że nie pozwala Stevenowi grać solówek
dłuższych niż dwuminutowe i że on to uszanował. Oczywiście nic się nie
zmieniło…
Trzynaście nowych kompozycji składa się na opowieść o życiu, o
codzienności, o nas. Szczery i uniwersalny przekaz albumu ubrany został w
bardzo lekkie i zwiewne melodie. Tak działo się od początku działalności
zespołu, tak jest i teraz. Ten album utwierdza słuchacza w przekonaniu, że
Blackfield to zespół, który nie schodzi poniżej pewnego, wypracowanego poziomu
i ma swój własny styl. Nie ma tu już tak wielkiego zaskoczenia jak na debiucie.
Najważniejsze jest jednak to, że płyta jest równa, dobrze zagrana i po prostu
piękna. To gitarowy pop najwyższych lotów, w którym przystępność połączono z
ambitnym przekazem.
Album rozpoczyna się od półtoraminutowego instrumentalnego wstępu i płynnie
przechodzi w rockowy, energetyczny „Family Man”. Przeważającą część dzieła
stanowią jednak nostalgiczne melancholijne ballady, z których najjaśniej świecą
„Undercover Heart” oraz wieńczące dzieło, zjawiskowe „From 44 to 48”, wspaniale
zaśpiewane przez Wilsona i będące spojrzeniem na kolejne etapy życia z
perspektywy czasu. Wokale Stevena i Aviva pięknie współbrzmią i idealnie do
siebie pasują. Tak, jak na poprzednich wydawnictwach nie ma lidera – w
zależności od utworu główną rolę przejmuje raz jeden, raz drugi z twórców. Tym
razem w chórkach wspierają artystów młoda izraelska wokalistka Alex Moshe
(która śpiewa też swoją partię w „Lonely Soul”), jak również sam wspomniany już
Alan Parsons, który jest także współproducentem płyty.
Co ciekawe na płycie jest też trochę radosnych dźwięków, jak choćby w
czwartym, lekko skocznym „We’ll Never Be Apart” i siódmym „Lately”. Świadczy o
tym też nieco jaśniejsza okładka wydawnictwa, na której widnieje znana i
charakterystyczna butelka z tajemniczą zawartością, lecz w otoczeniu pięknych
morskich fal oraz obłoków.
Największe zaskoczenie albumu stanowi przedostatnia kompozycja, ocierająca
się stylem o r’n’b i elektronikę. „Lonely Soul” właściwie nie zawiera tekstu, lecz
powtarzane jak mantrę 4 linijki, które zapętlają się w pamięci. Utwór odstaje stylistycznie od reszty i lekko
burzy harmonię płyty, lecz taka odskocznia jest potrzebna, by docenić pozostałe
kompozycje, a w szczególności tę końcową.
Niejeden krytyk mógłby posądzić duet o kopiowanie siebie i zjadanie
własnego ogona. Z drugiej strony Wilson i Geffen zyskali już taki status, że
nie muszą nic nikomu udowadniać. Wystarczy, że będą grać tak, jak im w duszy
zagra i cieszyć tym swoich słuchaczy.
Można postawić sobie pytanie, czy w ogóle jest sens porównywania tego
albumu do poprzednich dzieł artystów. Przecież wspólne kompozycje muzyków
Blackfield i tak stoją w opozycji do tego, co proponują komercyjne popularne
rozgłośnie radiowe, dzięki czemu płytę można śmiało przypisać do szufladki z
muzyką alternatywną. Nie ma jednak takiej potrzeby – to po prostu bardzo dobra
płyta, której dobrze się słucha i do której chętnie się wraca.
8/10
posłuchaj fragmentu: Blackfield - Family Man