Na następcę "Distant Satellites" Anathemy
czekaliśmy trzy lata. 9 czerwca ukazał się fantastyczny "The
Optimist" – album zaskakujący, o niewątpliwie filmowym scenariuszu, będący
kontynuacją "A Fine Day To Exit" z 2001 roku. Tymczasem to nie koniec
anathemowych niespodzianek na ten rok. Główny gitarzysta i kompozytor zespołu
postanowił podzielić się z fanami swoim solowym albumem, który z powodzeniem
można byłoby uznać za… kontynuację lub część drugą czerwcowego wydawnictwa.
"Monochrome" to siedem snujących się niespiesznie,
relaksujących kompozycji, wypełnionych nastrojowymi, klawiszowo - gitarowymi
pejzażami. Jak wskazuje już sam tytuł, utwory utrzymane są w jednorodnej
stylistyce. Sam autor podkreśla, że płyta brzmi najpiękniej nocą, przy
subtelnym świetle świec, gdy wszelkie dźwięki zakłócające odbiór sztuki ucichną
lub wczesnym rankiem, kiedy pojawiają się pierwsze promienie słońca nad
horyzontem. Opisane okoliczności stwarzają okazję do medytacji i przemyśleń
dotyczących sensu życia, którym sprzyja nostalgiczna muzyka.
Na albumie dominują delikatne, ambientowe melodie fortepianu,
przeplatające się z przepięknymi gitarowymi partiami, dopieszczonymi brzmieniem
instrumentów smyczkowych. Na instrumentalnym tle błyszczy czysty głos Daniela,
którego w kilku utworach wokalnie wspiera znana głównie z The Gathering Anneke
van Giersbergen. Duety dwojga przyjaciół, którzy współpracowali już ze sobą w
2009 roku przy okazji " In Parallel", zachwycą niejednego fana romantycznego,
balladowego oblicza Anathemy. Natomiast w warstwie muzycznej gościnnie
udzielają się multiinstrumentalista Arjen Lucassen, ( w utworach
“This Music”, “Soho” oraz “Oceans Of Time”), jak również utalentowana
skrzypaczka Anna Phoebe, którą słyszymy w “Soho” i “Dawn”.
Lirycznie album jest dość oszczędny w słowach, co jednak
zupełnie nie ma wpływu na emocjonalne bogactwo zawartości. Jest to dzieło bardzo osobiste, wręcz
intymne, inspirowane autentycznymi przeżyciami autora, dotyczącymi głównie miłości
i straty, które wymaga odpowiednich okoliczności, by w pełni docenić płynący ze
słów przekaz. Co ciekawe, utwory pasują koncepcyjnie do zawartości „Weather
Systems” z 2012 roku, która opowiada o wspomnianych uczuciach, lecz także do ostatniego
dzieła Anathemy. W wieńczącym płytę „Some Dreams Come True” słyszalny jest szum
morza oraz odgłosy mew, a także śmiech dziecka, który zostaje ujawniony po chwili ciszy w
ostatnim utworze na „The Optimist”.
Pomimo bardzo pozytywnych opinii muzyków Anathemy i chęci wykorzystania
kompozytorskich pomysłów gitarzysty na nowym albumie (pierwotnie pierwszy na
solowej płycie utwór "The Exorcist" miał być punktem centralnym
wydawnictwa zespołowego), Cavanagh uznał, że jest z utworami zbyt związany
emocjonalnie i jedynym słusznym rozwiązaniem będzie wydanie osobnej płyty pod
swoim nazwiskiem. Przyznał również, że wyróżniające się według niego na albumie
pozycje, tj. wspomniany powyżej rozpoczynający wydawnictwo singiel oraz eksperymentalny,
znacznie dłuższy "The Silent Flight of the Raven Winged Hours" to
jedne z najlepszych kompozycji, które udało mu się stworzyć w ciągu ostatniej
dekady. Zdecydowanie zgadzam się z autorem w kwestii drugiego wymienionego
utworu, której nie powstydziłby się sam Steven Wilson. To trwające niespełna
dziesięć minut małe dzieło sztuki rozpoczyna się od klasycznego fortepianowego
motywu, który stopniowo staje się coraz bardziej intensywny. Wspaniale
współbrzmi z nim partia orkiestrowa, podkreślająca melancholijny nastrój. Z
minuty na minutę utwór narasta i staje się coraz bardziej mroczny, eksplodując
w punkcie kulminacyjnym genialnym gitarowym eksperymentem. Apokaliptyczną
atmosferę potęguje tu także transowa wokaliza oraz syntezatorowe pejzaże. Utwór
kończy się tym samym klawiszowym motywem, którym się rozpoczyna, jednak
zagranym wolniej, oszczędniej, bardziej przytłaczająco.
Ze smutkiem czwartej albumowej opowieści wspaniale
kontrastuje następująca po niej radosna miniatura zatytułowana „Dawn”, w której
folkowo brzmiąca gitara akustyczna zostaje wsparta zwiewnym riffem granym na
skrzypcach, przez wspomnianą już Annę Phoebe. To drugi instrumentalny utwór na
„Monochrome”. Trwa on zdecydowanie za krótko (niespełna 3 minuty) i aż prosi
się o kontynuację. Jednak po ponad dziesięciominutowej dawce muzycznych
eksperymentów otrzymujemy w zamian dwie romantyczne ballady, podobne do trzech
początkowych na albumie, jakby wyjęte z twórczości Anathemy.
Pomimo powtarzalności, a nawet pewnej schematyczności końcowych
utworów, uwagę słuchacza zwracają kojące, wieńczące album dźwięki ostatniego
„Some Dreams Come True”, w którym poza wspomnianymi wcześniej zabiegami
kompozycyjnymi przywołującymi na myśl zakończenie „The Optimist”, wyróżnia się
bajkowa partia fortepianu, przypominająca nieco klimatem twórczość Islandczyków
z Sigur Ros, szczególnie z pół-akustycznych pejzażowych brzmień z koncertowego
filmu o wdzięcznym tytule „Heima” („W domu”).
Rzeczywiście, słuchając solowego dzieła Daniela Cavanagha i
będąc fanem Anathemy można mieć wrażenie, że jesteśmy „w domu”. Nie od dziś
wiadomo przecież, że wielu z nas podobają się dźwięki, które już gdzieś
słyszeliśmy. Album tworzy zgrabną całość, która jednak zdecydowanie wymaga
odpowiedniego nastroju i nie sprawdzi się o każdej porze dnia i nocy. Nie jest
to także jeden z tych przełomowych i bardzo zaskakujących albumów, które
zmienią bieg muzycznej historii, lecz po prostu porcja bardzo przyjemnych
kompozycji z odrobiną oryginalności. Dla
sympatyków Anathemy to pozycja obowiązkowa, natomiast dla słuchaczy poszukujących
zaskoczeń, ciekawostka, po którą warto sięgnąć w wolnej chwili.
7/10
Posłuchaj fragmentu: Daniel Cavanagh - The Exorcist