O istnieniu szwedzkiego Isildurs Bane nie miałam pojęcia do
momentu ukazania się „Colours Not Found In Nature” w kwietniu bieżącego roku. Lepiej
późno, niż wcale - ta mini orkiestra została założona ponad 40 lat temu (w 1976
roku). Muzycy w początkowej fazie działalności grali utwory inspirowane
twórczością Camel, by w późniejszych latach ewoluować ku bardziej
orkiestrowemu, symfonicznemu brzmieniu.
Piętnasty album grupy nagrany został wspólnie ze Steve’m
Hogarthem, którego nikomu przedstawiać nie trzeba. Wokalista Marillion jest
autorem i wykonawcą wszystkich tekstów. Współpraca Hogartha i zespołu z tak bogatą
muzyczną historią daje nadzieję, że o płycie usłyszą nie tylko zagorzali
sympatycy szwedzkiej „orkiestry” i wytrawni poszukiwacze nietypowych brzmień,
lecz znacznie szersze grono odbiorców, jak chociażby fani Marillion. A jest tu
zdecydowanie czego posłuchać i nad czym się pochylić.
Po wzięciu płyty do ręki, pierwszą rzeczą, która rzuca się w
oczy jest niesamowicie pozytywna okładka przedstawiająca… odwróconego tyłem
słonia beztrosko siedzącego na gałęzi i spoglądającego w rozciągającą się w
oddali przestrzeń. Z drugiej strony płytowego pudełka ten sam słoń znajduje się
na łódce na środku jeziora. Po otwarciu kartonika i wyjęciu dołączonej do
albumu książeczki widzimy natomiast słonia podróżującego latającym dywanem, a w
środku wkładki przechadzającego się po linie… Nasuwają się skojarzenia z
beztroskim czasem dzieciństwa i pogonią za marzeniami. Nie mam wątpliwości, że
w kategorii najbardziej zaskakującej okładki jest to album roku.
Radosny nastrój oprawy wizualnej z założenia powinien być
zapowiedzią równie pozytywnej zawartości muzyczno-tekstowej dzieła. Otóż o ile
w przypadku samych kompozycji można się zgodzić z powyższym stwierdzeniem, to
spoglądając głębiej na warstwę liryczną płyty już nie do końca – tu robi się
bardzo refleksyjnie i nostalgicznie.
Muzycznie najkrócej rzecz ujmując jest to album, który
mógłby zostać nagrany kilkadziesiąt lat temu i brzmiałby prawdopodobnie tak
samo - Isildurs Bane to jeden z ostatnich zespołów, który gra rock symfoniczny
w czystej postaci. Powinien spodobać się wszystkim osobom, które lubią wyruszać
w muzyczną podróż i zasłuchiwać się w całych płytach. Nie znajdziemy tu utworów
komercyjnych, pasujących do radiowej ramówki -
najkrótszy trwa niewiele ponad pięć minut. Niezwykłe brzmieniowe
doznania i szeroką paletę muzycznych barw gwarantuje dziewięcioosobowy skład. Poza
klasycznym rockowym instrumentarium słyszymy sekcję dętą (saksofon, flet,
trąbka, klarnet), skrzypce, wibrafon, marimbę i niewielki dodatek elektroniki. Zjawiskowe
pejzaże prowadzą nas przez całą paletę emocji – od radości i uniesienia, przez
złość i smutek, po nostalgię, które ujawniają się w pełnej krasie po kilku
przesłuchaniach.
Płyta jak na progresywne standardy jest krótka – zawiera
jedynie sześć utworów trwających nieco ponad 40 minut. Została skonstruowana
tak, by słuchacz mógł się nią zachwycić, a następnie poczuć niedosyt i włączyć ją
ponownie. Sam tytuł już wskazuje na zawartość nietypową. Nie dość, że zespół
jest oryginalny ze względu na wykorzystywane instrumentarium, to jeszcze
zaskakuje okładka i szczere, bezpośrednie teksty, o które w dobie Internetu i
ton przewijających się niekoniecznie potrzebnych informacji naprawdę niełatwo. To wciągająca zarówno muzycznie jak i
lirycznie opowieść o życiu.
Teksty niosą uniwersalny i ponadczasowy przekaz. Steve
Hogarth opowiada w nich o sprawach dotyczących każdego z nas – miłości,
śmierci, rozczarowaniach, wspomnieniach i spogląda na miniony czas z
perspektywy osoby z bogatym życiowym doświadczeniem.
Zawarta na płycie historia rozpoczyna się od tajemniczych
dźwięków sekcji dętej i delikatnego wprowadzenia gitarowego, w tle zaś słyszymy
instrumenty smyczkowe. To znak, że czas zatrzymać się na chwilę w codziennym
biegu i wyruszyć w podróż do wnętrza siebie, do wspomnień. „Ice Pop” niesie ze
sobą refleksję o czasach, które bezpowrotnie minęły, o wydarzeniach, które miały
wpływ na autora - wciąż są w jego sercu i wywołują wzruszenie (kluczowa jest tu
fraza: “still water after all these years”). Słyszymy również klasyczne
progresywne zmiany tempa i dynamiki.
Utwór pierwszy płynnie łączy się z kolejną kompozycją –
właściwie podział na dwie części jest tu trochę niezrozumiały. „Random fires” stanowi
kontynuację opowieści, która w sumie trwa około jedenaście minut i mogłaby
spokojnie w tym kształcie znaleźć się na krążku. To kumulacja i wybuch emocji,
które nagromadziły się w części pierwszej. Powtarzający się motyw perkusyjny
stanowi szkielet całości, którą przepięknie rozbudowują gitary i szalejące
skrzypce. Porywającą melodię dopełniają klawisze oraz elektroniczne dodatki.
Muszę przyznać, że pierwszy kontakt z zawartością albumu
wywołał u mnie niemałe wzruszenie. Trudno było mi zebrać myśli i złożyć w
całość. Szczególnie trzeci utwór to klasyczny wyciskacz łez. Fortepianowo -
orkiestrowa aranżacja trafnie podkreśla charakter kompozycji poruszającej temat
przemijania uczuć.
“The Love & The Affair” to rozprawa o tym, jakie sytuacje
i wydarzenia wywołują szybsze bicie serca. Hogarth wyjaśnia tu skrupulatnie,
czym jest miłość – z jednej strony uczuciem najpiękniejszym w życiu, z drugiej
szarą codziennością, w której trudno o emocje, zaskoczenie i spontaniczność. Zaznacza
również, że może nie być ona jedyną uczuciową potrzebą ludzką. Utwór stanowi
punkt kulminacyjny albumu. Muzycznie
pełen jest uniesień i wspaniałych kolorowych pejzaży, a przepiękny smyczkowy
motyw miejscami zbliżony jest do partii skrzypiec z „Jubilee Street” Nicka
Cave’a.
Przedostatni punkt albumu to opowieść o znaczeniu i sensie wiary.
Natomiast jego zakończenie to hipnotyczny trans i… taniec, który skłania do
refleksji i zastanowienia się nad tym, co właśnie usłyszeliśmy.
Każdy z sześciu utworów został skonstruowany tak, by skupić
uwagę słuchacza na tekstach. Muzyka przede wszystkim podkreśla nastrój i pomaga
przywoływać różne wspomnienia. To album nie na każdy dzień, który powinien cierpliwie
poczekać na swój moment. Gdy siądziemy spokojnie i poświęcimy czas na
zapoznanie się z zawartością „Colours Not Found In Nature” – z pewnością odkryjemy
wiele ciekawych brzmień. Bo co innego może do nas przemówić, jeżeli nie szczery
i bezpośredni przekaz okraszony wspaniałą muzyką?
8/10
posłuchaj fragmentu: Isildurs Bane & Steve Hogarth - Peripheral Vision