Zapoznanie z muzyką Norwegów z Leprous zajęło mi trochę czasu i wymagało kilku podejść. Kojarzyłam pojedyncze utwory, wiedziałam o tym, że wybierają się w trasę koncertową z grupą Devin Townsend Project i stają się coraz bardziej rozpoznawalni, ale brakowało mi czasu, aby usiąść spokojnie i wsłuchać się w to, co mają artystycznie do powiedzenia. Kilkukrotnie wpadałam na ich muzykę przy okazji poszukiwania nowych dźwięków, jednak nie czekałam na premiery kolejnych wydawnictw… do czasu, gdy usłyszałam singiel „From The Flame” - zapowiedź piątego studyjnego albumu o wdzięcznym tytule „Malina”, który ukaże się 25 sierpnia br. nakładem Inside Out Music.
Ten przebojowy, przypominający trochę dokonania Muse utwór
tak mocno zapadł mi w pamięć, że tym razem postanowiłam dokładnie zagłębić się
w twórczość Norwegów. Zaczęłam odkrywać kawałek po kawałku kolejne płyty i
zachwycać się oryginalnymi pomysłami na aranżacje utworów. Albumem przełomowym
stał się dla muzyków wydany 2 lata temu „The Congregation”, gdzie wykrystalizowało
się charakterystyczne brzmienie zespołu, balansujące na granicy progresywnego
metalu, elektroniki i alternatywnego rocka, podkreślone fenomenalnym,
ocierającym się o falset głosem wokalisty. Na najnowszym dziele muzyka Leprous
przeszła kolejne szlify i zyskała więcej przebojowości. Jak przyznają sami
muzycy jest to płyta, nad którą pracowali najdłużej, by doprowadzić każdy jej
element do perfekcji i w pełni wykorzystać twórczą energię.
Po trzech ujawnionych przedpremierowo singlach promujących wydawnictwo
można było oczekiwać chwytliwego, bardzo przebojowego, pop-rockowego albumu.
Nic bardziej mylnego! „Malina” to dzieło, którego nie da się zaszufladkować w jednym
konkretnym gatunku muzycznym. Jedenaście utworów składających się na prawie
godzinną opowieść prezentuje bardzo organiczne i energetyczne dźwięki oraz
nietypowe dla poprzednich dokonań zespołu rozwiązania brzmieniowe. Pojawiają
się tu jeszcze bardziej skomplikowane struktury rytmiczne oraz muzyczne
wycieczki w stronę popu, elektroniki, muzyki symfonicznej i elementów jazzu. To
równy, bardzo dobry album, na którym próżno szukać choćby jednej niepotrzebnej
kompozycji. Słucha się go z zapartym tchem od początku do końca.
Nowe dzieło Leprous wrze od emocji. Oczywiście jak to zwykle
bywa w przypadku takich wydawnictw potrzeba kilku przesłuchań, by w pełni
docenić jego zawartość. Nie jest to album na każdy dzień i dowolną chwilę – wymaga
odpowiedniego nastroju i nastawienia. Tę muzykę się przeżywa i poznaje kawałek
po kawałku. Nie ma szans, by stała się cichym towarzyszem w codziennych
sprawach, gdyż niesamowicie angażuje i wręcz zmusza do słuchania.
Z technicznego punktu widzenia jest to płyta bardzo dobrze
zagrana i zaśpiewana. Sekcja rytmiczna przepięknie pracuje raz grając bardzo
delikatnie i subtelnie, innym razem przyprawiając słuchacza o atak serca
szaleńczym tempem. Gitarzyści idealnie uzupełniają basistę i perkusistę, a całości
dopełniają klawisze oraz partie orkiestrowe. Nad muzyczną opowieścią unosi się mroczny,
apokaliptyczny klimat, który nasila się z utworu na utwór i eksploduje w
wieńczącym dzieło „The Last Milestone”. Einar Solberg już na poprzednich
wydawnictwach był wizytówką zespołu, jednak na nowej płycie wznosi się na
wyżyny swoich możliwości. Niezwykłe, rzadko spotykane w rockowym świecie umiejętności
wokalne prezentuje w szczególności w pierwszym i ostatnim utworze oraz
tytułowej kompozycji. Przejmujące, a do tego trudne technicznie wokalizy
dotykają najgłębszych zakamarków duszy. Solberg
wypada przekonująco i szczerze zarówno w spokojniejszych balladowych propozycjach,
jak również w tych dynamicznych, gdzie jego głos ociera się o krzyk.
Album rozpoczyna się zaskakująco – od
elektroniczno-jazzującego, pulsującego wstępu „Bonneville”, który ewoluuje w
gitarowo-perkusyjną galopadę. Przez 4 kolejne utwory tempo zostaje utrzymane, a
muzyka nabiera nieco popowych barw. „Stuck” z singlowych 3 minut rozrasta się
do dwukrotnie dłuższej kompozycji, bogatszej o elektroniczno-smyczkowe wstawki.
Później atakuje słuchacza wspomniany już na początku tej recenzji niezwykle
chwytliwy „From The Flame”, szybki, energetyczny „Captive” oraz nieco taneczny,
oparty na syntezatorowo-gitarowym motywie „Illuminate”. Po pokaźnej dawce
skocznych brzmień muzyka zwalnia w nostalgicznym, przepięknym „Leashes”,
któremu uroku dodają partie skrzypiec.
„Mirage” kolokwialnie
rzecz ujmując przejeżdża po słuchaczu walcem i nie pozostawia żadnych złudzeń,
że sekcja rytmiczna Leprous wciąż gra metal. Tytułowa „Malina” to natomiast wzruszająca,
tajemnicza, ambientowa ballada. W kolejnych dwóch kompozycjach album ponownie
się rozpędza – szaleńcza jazda bez trzymanki zwiastuje nadejście apokalipsy, której
echa słyszymy w utworze ostatnim – niesamowicie smutnym „The Last Milestone”. Szczery i konkretny przekaz, wyrażony brzmieniem
kościelnych organów i cichą grą skrzypiec podsycony zostaje tu chóralnym,
podniosłym śpiewem wokalisty.
Warstwa liryczna albumu nie opowiada konkretnej historii. Słowa
są tu kolejnym elementem malowania post-apokaliptycznego krajobrazu. Powtarzane
jak mantra wyrażenia hipnotyzują i opisują nieuchronność zdarzeń takich jak
śmierć, zagłada, upływ czasu oraz uczucia dotyczące głównie tej mrocznej strony
duszy przepełnionej melancholią, a nawet cierpieniem.
Leprous to zespół jedyny w swoim rodzaju, wobec którego
nie można pozostać obojętnym. Najnowsza płyta jest tego dowodem. W momencie,
gdy grupy takie jak Muse zaczynają grać lżejszą muzykę i same siebie kopiować, Norwegowie
wyrastają na jednych z najważniejszych reprezentantów nurtu będącego pomostem pomiędzy
cięższymi progresywnymi brzmieniami, a przystępnością i rockową
przebojowością. ”Maliny” w całości słucha
się fantastycznie. Pozostaje jeszcze tylko sprawdzić, jak zespół poradzi sobie z
nowym materiałem na koncertach – jesienią muzycy wyruszą w dużą trasę
koncertową po Europie, podczas której odwiedzą również Polskę.
8/10
posłuchaj fragmentu: Leprous - From The Flame