Prog In Park to nowa inicjatywa Knock Out Productions. Początkowo miał to być festiwal kilkudniowy, ale z uwagi na to, że nie było wiadomo, z jakim zainteresowaniem się spotka, postanowiono skomasować line up w jednym dniu. Frekwencyjnie pełen sukces – amfiteatr w Parku Sowińskiego został wypełniony po brzegi. Dobór wykonawców też jak najbardziej na duży plus, miejsce fajne – ze względu na fatalną wręcz pogodę, zdecydowanie przydał się dach 😊, natomiast sporo do zrobienia pozostało w kwestii dźwięku. Zacznę jednak od początku.
W okolicy terenu festiwalowego zjawiłam się około 15, aby
spokojnie rozejrzeć się po amfiteatrze i zająć jak najlepsze miejsce. Opłacało
się moknąć godzinę, ponieważ udało się dostać pod same barierki. Z nadzieją i
pozytywnym nastawieniem czekałam sobie na pierwsze koncerty ciesząc się, że już
nie trzeba stać w strugach deszczu i słuchając dobiegającej z głośników muzyki,
m.in. Muse i Placebo. Punktualnie o zaplanowanej godzinie pojawił się na scenie
pierwszy zespół, czyli Lion Shepherd. Jak dotychczas i tym razem swoim
półgodzinnym koncertem nie zachwycili. Prawdopodobnie dlatego, że aranżacje ich
utworów na żywo zatracają gdzieś orientalne smaczki, które słyszalne są
szczególnie na pierwszej płycie. Co więcej, nagłośnienie było dość toporne i
nastawione na podkreślenie tzw. „łupnięcia”, czyli wyeksponowanie perkusyjnej
stopy i zlanie w jedną bezkształtną masę brzmienia gitar…
Na drugi ogień poszedł trójmiejski Blindead, który można
powiedzieć, że poradził sobie dobrze. Nagłośnienie pozostawiało trochę do
życzenia, ale zespół nadrobił klimatem i doborem repertuaru. 5-utworowy set ,
który nie skupił się w całości na nagraniach z ostatniego albumu, a zawierał
elementy poprzednich bardzo udanych płyt -
„Absence” i „Affliction” zadziałał na korzyść muzyków. Mroczny, nieco
apokaliptyczny nastrój, niebieskie światła i skupienie na graniu bez zbędnych
słów zachęcania do zabawy wypadły zdecydowanie lepiej niż sztuczne nawoływanie
do klaskania przed inne zespoły. Aż żal, że zagrali tak krótko. Widziałam
Blindead w ubiegłym roku na klubowym koncercie w B90 – wtedy rozpoczynali
przygodę z nowym wokalistą. Teraz można uznać, że jest on już pełnoprawnym
członkiem zespołu i zgrał się z kolegami. Tak trzymać!
Po występie Blindead przyszedł czas na pierwszego zagranicznego gościa – islandzki Solstafir, który wzbudza niemałe kontrowersje. Jest to muzyka na tyle specyficzna, że nie każdemu fanowi progresywnego grania podpasuje. Wczorajszy występ na pewno w tym nie pomoże… Piątka muzyków, ubranych jak skrzyżowanie wikingów z kowbojami próbowała zrobić show. Wokalista dwoił się i troił w pozowaniu do zdjęć, wskakując ku uciesze fotografów na głośniki i wzmacniacze. Pod koniec koncertu pokusił się nawet o bardzo ryzykowny spacer po barierce i jakimś cudem z niej nie spadł… Wszystko byłoby fajnie, gdyby te popisy szły w parze z jakością dźwięku. O ile na poprzednich dwóch występach dało się wytrzymać momenty „dudnienia”, w tym przypadku mieliśmy do czynienia z apogeum nagłośnieniowego koszmaru… Nie było słychać nic poza buczeniem wszystkich instrumentów i piskiem wokalisty… Szkoda, bo naprawdę miałam nadzieję na coś ciekawego😉 Nie zmienia to jednak faktu, że muzycy bardzo starali się o to, żeby wypaść jak najlepiej – kilkukrotnie pokazywali panu siedzącemu za stołem mikserskim, że coś się nie zgadza z dźwiękiem, co nie spotkało się z należytą reakcją. Ważnym momentem koncertu był również apel do słuchaczy, by udzielali w swoim otoczeniu pomocy osobom cierpiącym na depresję i wspomnienie zmarłego przed dziesięciu laty przyjaciela zespołu z tego właśnie powodu.
Przedostatnim daniem wieczoru był występ Riverside – mój
czwarty w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Niestety jakość dźwięku pozostała
nadal tragiczna – do tego stopnia zniekształcone zostało intro zapowiadające
koncert, że zapadła decyzja o ewakuacji spod sceny do wyższych sektorów
amfiteatru. Niestety niewiele to pomogło – owszem koncert było słychać już
lepiej, ale zdecydowanie był to inny Riverside niż ten, który znam dobrze z
klubowych występów, gdzie każdy szczegół dźwiękowy i wizualny dopracowany jest
do perfekcji. Niezłym testem na jakość nagłośnienia jest utwór „The Depth Of
Self Delusion”, który w Parku Sowińskiego brzmiał po prostu źle. Bas Mariusza
niemiłosiernie buczał, a jego głos brzmiał nienaturalnie. Za to gitary Maćka
Mellera nie było słychać prawie wcale… Był to koncert z gatunku tych granych
pod publikę, włącznie z zachęcaniem do wspólnego klaskania. Repertuar został
pozbawiony improwizacji i wzbogacony o te łatwiejsze kompozycje, które
sprawdzają się przy każdym nagłośnieniu (faktycznie najlepiej tego wieczoru
wybrzmiał „Panic Room” oraz premierowo grane podczas trasy festiwalowej
„Addicted”.) Owszem bardzo cieszę się, że Panowie bawią się na scenie świetnie
i czerpią radość ze wspólnego grania, jednak odniosłam wrażenie, że szczególnie
te momenty interakcji z ludźmi były trochę wymuszone sytuacją. Szkoda i do
zobaczenia w klubach.
O godzinie 22 na scenie pojawił się wyczekany przez wszystkich
Opeth. Szwedzka legenda nie zawiodła. Techniczny zespołu pokazał, że mimo
niesprzyjających warunków da się dobrze wyregulować dźwięk. Było trochę za
głośno, ale przynajmniej wyraźnie! Występ wspaniały, a jego jedyną wadą było
to, że był za krótki. Festiwale niestety rządzą się swoimi prawami, a 90 minut
to zdecydowanie za mało jak na zespół o tak wielkim i przekrojowym dorobku. W
setliście pojawiło się jedynie 9 utworów, z czego 2 z ostatniej, świetnej płyty
„Sorceress”. No i niestety siedziałam sobie z tyłu w rogu amfiteatru zamiast
stać z przodu i podziwiać Mikaela i kolegów z bliska (za co jeszcze raz
dziękuję organizatorom :P ). Nic to, trudno. Ważne, że miałam możliwość
usłyszeć ten fenomenalny zespół na żywo. Jestem pod ogromnym wrażeniem umiejętności
technicznych wszystkich muzyków, ich świetnej formy i płynności przechodzenia
od psychodelii do death metalu. Zagadką wciąż pozostaje dla mnie to, jakim
cudem Mikael Akerfeldt jest w stanie bez żadnego wysiłku growlować, a następnie
śpiewać czystym, ujmująco pięknym i hipnotyzującym głosem. To również
przesympatyczny człowiek o ciekawym poczuciu humoru – jego anegdotki, trafne i
cięte riposty oraz wspomnienie Józefa Skrzeka z SBB zostaną na długo w pamięci.
Pozostaje czekać cierpliwie na jakiś osobny występ Panów z Opeth i spotkać się
z zespołem na koncercie ponownie.
Warto wspomnieć o jeszcze jednym ciekawym, ale
niedopracowanym pomyśle – signing sessions. Organizator z prawej strony sceny
ulokował strefę, w której w określonym czasie poszczególni wykonawcy
podpisywali płyty, plakaty i inne rzeczy. Trochę to nietrafiony pomysł z uwagi
na fakt, że podpisywanie odbywało się w
trakcie występów i stając w olbrzymiej kolejce po autograf i uścisk dłoni
automatycznie traciło się dobre koncertowe miejsce. Co więcej, po wejściu na
teren festiwalu nie można już było z niego wyjść i jeśli ktoś przybył np. z
płytami winylowymi czy zakupił plakat na stoisku z merchem miał niemały problem
co ze swoją zdobyczą zrobić w trakcie koncertu. Pomijam już fakt, że kolejki były
tak duże, że nie każdemu udało się dotrzeć do stanowiska, gdzie siedzieli
artyści…
Zapewne jestem jedną z niewielu osób narzekających na ten
festiwal. Prawdopodobnie większość uczestników powie, że było genialnie. Super
dobór wykonawców, super miejsce, super dźwięk, super publiczność i super piwo. Zdania
jednak nie zmienię i jeśli w przyszłym roku nie będzie naprawdę gigantycznego
powodu do wzięcia udziału w tym wydarzeniu, to podziękuję z obawy przed
nagłośnieniem. Szkoda uszu i szkoda kształtować sobie błędne wrażenie na temat
jakości występu danego wykonawcy.
Posłuchaj fragmentu: Opeth - Sorceres