Przełom września i października to czas nierozłącznie
kojarzący się z mgłą i towarzyszącą jej "zadymioną" scenerią, którą w
ostatnim czasie można zaobserwować nie tylko w pogodzie. Po tym, jak w pierwszym
październikowym tygodniu "muzyczny dym" snuł się sennie nad terenem
gdańskiej stoczni, w minioną sobotę dotarł do Warszawy i przeobraził się w
nieco bardziej barwną odmianę. 7 października w położonej na warszawskiej
Pradze Hydrozagadce odbyła się druga tegoroczna impreza pod kryptonimem
"Smoke Over...". Pomimo zbliżonej nazwy obu wydarzeń, muzyka
prezentowana w ich trakcie różniła się. W Gdańsku motywem przewodnim był
przygaszony nastrój towarzyszący muzyce post rockowej i black metalowej,
natomiast w Warszawie - psychodeliczny, kolorowy odlot.
Hydrozagadka już od samego otwarcia bram szczelnie wypełniła
się fanami brzmień, których korzeni należy szukać w psychodelii lat
siedemdziesiątych i osiemdziesiątych minionego stulecia. Specjalnie z okazji
mini festiwalu przystrojono salę klubu dekoracjami złożonymi z kolorowych figur
geometrycznych, które oświetlone wielobarwnym światłem dodawały klimatu
płynącym ze sceny dźwiękom. Jako pierwszy wystąpił polski zespół Ignu. Czterech
muzyków, którzy niespełna dwa lata temu poznali się na Pradze, w marcu
zadebiutowało singlem, a obecnie powoli przymierza się do wydania pierwszej
płyty. W ciągu trzydziestominutowego występu zaprezentowali oni ognistą
mieszankę brzmień przypominających początki Led Zeppelin, skrzyżowanych z
rockiem alternatywnym i punkową energią. Od pierwszych minut zyskali sympatię
publiczności, która dała się ponieść szaleńczym tańcom i gorąco dopingowała
zespół.
Ignu
Nieco spokojniejsze oblicze kosmicznego lotu przedstawił
drugi wykonawca wieczoru, pochodzący z Grecji Naxatras. Około godzinny koncert
tria obfitował w rozmyte, instrumentalne, progresywne pejzaże, na tle których
wyróżniały się przede wszystkim przepiękne, "gilmourowskie" solówki
gitarzysty. Od czasu do czasu wokalnie udzielał się basista zespołu, który
jednak bardziej przekonująco wypadł grając na swoim instrumencie. Był to
występ, podczas którego można było w pełni zrelaksować się i zebrać siły na
kolejne dwie atrakcje wieczoru.
Naxtraxas
Po półgodzinnej przerwie technicznej scenę zasnuły kłęby
dymu i przyszedł czas na oczekiwany występ Finów z Kairon; IRSE! Nie ukrywam,
że ten punkt wieczoru był głównym powodem mojej drugiej w ciągu tygodnia
wycieczki do Warszawy. Miałam przyjemność przekonać się już wcześniej, jak
ciekawe dźwięki kwartet proponuje na żywo - zespół odwiedził gdański Klub Żak w
grudniu 2015 roku podczas Space Festu. Obecna trasa koncertowa Finów skupiona
jest na promocji trzeciego albumu pt. "Ruination", który w porównaniu
z poprzednimi wydawnictwami odchodzi nieco od shoegaze'owych gitarowych ścian
na rzecz crimsonowskiego malowania dźwiękiem. Koncertowe wersje zawartych na
płycie kompozycji zyskują jednak dodatkową moc i w gruncie rzeczy są
połączeniem obu wymienionych koncepcji, dzięki czemu słuchacz rozpływa się w
przepięknych muzycznych pejzażach, jednocześnie dając ponieść się szaleństwu. Czterech
muzyków pomimo braku bogatej oprawy scenicznej dało porażający występ. Nic w
tym dziwnego, gdy weźmie się pod uwagę fakt, że dwóch z nich to członkowie
post-black metalowego Oranssi Pazuzu. Gitarzyści dwoili się i troili, popisując
się coraz to ciekawszymi technicznymi rozwiązaniami, a ich wysiłki wspierał
dzielnie perkusista. Falsetowe wokalizy oraz psychodeliczne, ocierające się o
krzyk śpiewy lidera dodawały zaś utworom oryginalności.
Kairon; IRSE!
Po fenomenalnym godzinnym występie nastąpiła kolejna przerwa
na wymianę scenicznego sprzętu, po czym scenę warszawskiego klubu opanowali muzycy
Death Hawks, prezentując zupełnie inne oblicze psychodelicznego grania, stojące
wręcz w opozycji do poprzednich występów. Pomimo nordyckich korzeni, twórczość
zespołu pozbawiona jest charakterystycznego dla tego regionu Europy chłodnego
mroku. Radosne, ocierające się o pop i disco lat osiemdziesiątych, dość proste
brzmieniowo kompozycje niespecjalnie pasowały do poprzednich festiwalowych
koncertów. Ubarwione dźwiękami saksofonu i klawiszy utwory zabrzmiały
schematycznie i kiczowato, co spowodowało stopniowe przerzedzenie się
festiwalowej publiczności, oczekującej bardziej skomplikowanego i rozbudowanego
brzmienia. W utrzymaniu frekwencji nie pomogła też późna pora koncertu
(rozpoczął się o godzinie dwudziestej trzeciej). Sama opuściłam klub po
trzydziestu minutach występu Finów nieco zmęczona i z poczuciem lekkiego
muzycznego niesmaku.
Death Hawks
Sam udział w opisanym wydarzeniu okazał się jednak pomysłem zdecydowanie
trafionym. Jest to impreza z potencjałem rozwoju, warta uwagi zarówno
miłośników dźwięków z czasów minionej epoki, jak i poszukiwaczy oryginalnych
brzmień. Z pewnością warto zajrzeć na nią również w przyszłym roku.
Posłuchaj fragmentu: Kairon; IRSE! - Sinister Waters I