Na tę płytę czekałam, odkąd dowiedziałam się, że ma się
ukazać. Odliczałam dni do momentu, w którym usłyszę całość i w międzyczasie
chłonęłam z zapartym tchem kolejne utwory singlowe. Mam na myśli „To The Bone” –
piąty solowy długogrający album Stevena Wilsona, który ujrzy światło dzienne
się 18 sierpnia 2017 nakładem Caroline Distribution.
Brytyjski multiinstumentalista tym
razem zaskoczył całkowicie. Zupełnie nie zważając na opinie swoich słuchaczy zmienił
wytwórnię na większą i nagrał album popowy. Można powiedzieć, że chcąc dotrzeć
do szerszej publiczności postąpił na przekór krytykom oraz obowiązującym
muzycznym trendom.
Zapowiedzi nowego albumu dla zagorzałych fanów rocka
progresywnego były niepokojące. Sam Wilson opowiadał, że nagrał dzieło art
popowe, nawiązujące do twórczości zespołów, które zainspirowały go w młodości,
tj. Genesis, Electric Light Orchestra, Tears For Fears, Talk Talk. Od jakiegoś
czasu wiadomo także, że jest miłośnikiem twórczości szwedzkiego zespołu ABBA.
Jednakże pop w wykonaniu Stevena to nie zwyczajna muzyka,
którą można usłyszeć w każdej komercyjnej rozgłośni. To bardzo ambitna
twórczość, pełna treści i jak zawsze ciekawych brzmień, która tym razem została
uzupełniona o bardzo przyjemne, często lekkie i łatwo zapadające w pamięć
melodie, które zaczyna się bezwiednie nucić w ciągu dnia.
„To The Bone” to album różnorodny, mieniący się kolorami
tęczy, łączący w całość pozornie skrajne muzyczne regiony. To również płyta,
która może podzielić fanów. Słuchacze oczekujący powrotu do czasów Porcupine
Tree czy muzycznych opowieści rodem z „The Raven That Refused To Sing” mogą
poczuć się nieco zawiedzeni. Jednakże ci otwarci na nowe brzmienia i
poszukujący oryginalności z pewnością zaakceptują, a nawet pokochają nowe
oblicze jednego z największych artystów końca lat dziewięćdziesiątych
dwudziestego wieku i obecnego stulecia.
Przy okazji premiery ostatniej, wydanej w 2015 roku płyty
Riverside, Mariusz Duda powiedział w wywiadzie, że bycie artystą progresywnym
polega przede wszystkim na tym, żeby z płyty na płytę twórczo ewoluować, nie
powielając utartych schematów. Miał całkowitą rację. Tę zasadę od dawna wyznaje
również Wilson, który od lat utrzymuje, że dąży do tego, aby każda jego płyta
była inna od poprzedniej oraz bardzo często podkreśla różnicę pomiędzy zapewnianiem
ludziom rozrywki i tworzeniem w zgodzie z samym sobą.
Każda płyta Stevena to zamknięta historia, której nie
wystarczy posłuchać raz i przejść nad nią do porządku dziennego. Tu należy spokojnie
usiąść, skupić się tylko i wyłącznie na zawartości płyty i kawałek po kawałku
odkrywać kolejne warstwy. Podobnie jak na „Hand Cannot Erase” artysta przedstawia
60-minutową opowieść o życiu, ukazującą wszystkie jego barwy - bardzo bogatą
brzmieniowo, różnorodną i pełną kontrastów.
Teksty na „To The Bone” są szczere do bólu - trafiają prosto
w serce i przeszywają do szpiku kości. Tym razem Steven nie skupia się na jednej
bohaterce, lecz mówi o kondycji współczesnego świata - o swoich obserwacjach
dotyczących zmęczenia ciągłym biegiem donikąd, nieustającym postępem
technologicznym, powierzchownym traktowaniu zagadnień i próbujących odnaleźć
się w tej wymagającej rzeczywistości ludziach wrażliwych na piękno. Porusza
również tematy współczesnych nałogów, problem zagubienia, braku przynależności
do konkretnej nacji, poszukiwania swojego miejsca na ziemi. Ponadto pokazuje,
że spojrzenie na dane zagadnienie w dużej mierze zależne jest od pozycji, z
jakiej się je rozpatruje oraz życiowych wyborów. Skłania do refleksji i zachęca
do tego, aby się zatrzymać i zastanowić nad sensem swoich działań, a
jednocześnie nie poddawać się.
Muzycznie Wilson stał się mistrzem komponowania piosenek.
Choć wydaje się to prawie niemożliwe, doprowadził do perfekcji styl, który był
już idealnie dopracowany w Blackfield i na albumach Porcupine Tree z przełomu
wieków. Każdy z 11 utworów rozwija się w mini dzieło sztuki i dąży do
wyjątkowego, często niespodziewanego finału. Jest tu wszystko, co może zainteresować
poszukującego słuchacza – od klasycznych gitarowych solówek, poprzez elementy
metalu, rock and rolla, indie, elektroniki, aż po dobry pop. Taneczność miesza
się z hipnotycznym transem, radosne brzmienia z nostalgicznymi fortepianowymi
balladami, kojące dźwięki pulsującego basu kontrastują z hałaśliwymi gitarami.
Z takiego połączenia powstają zjawiskowe wielobarwne
pejzaże, podkreślone wirtuozerską grą muzyków i współbrzmieniem wokali Wilsona
oraz jego wspaniałych współpracowniczek – doskonale znanej z ostatniej płyty izraelskiej
wokalistki Ninet Tayeb oraz Szwajcarki Sophie Hunger. Barwa głosu obu Pań
idealnie komponuje się z melancholijnym, delikatnym głosem Stevena. Warto
również zaznaczyć, że w nagraniach brał udział mistrz harmonijki ustnej Mark
Feltham, na sam proces komponowania miał wpływ Andy Partridge, a za brzmienie
gitar na albumie odpowiada Słowak David Kollar. Całości dopełniają dobrze znani
z poprzednich solowych wydawnictw artysty ekscentryczny basista Nick Beggs, przesympatyczny
klawiszowiec Adam Holzman oraz wspaniały perkusista Craig Blundell. Wszystkie
te elementy sprawiają, że album plasuje się ponad wszelkimi gatunkowymi
podziałami i słucha się go po prostu z zapartym tchem.
Brzmieniowa paleta barw staje się metaforą życia, w którym stykamy
się z przeróżnymi sytuacjami i skrajnymi emocjami. Przepięknie obrazują to
poszczególne utwory: energetyczny początek „To The Bone” oraz nieco sielankowe
brzmienie „Nowhere Now” ustępuje miejsca melancholii. Minimalistyczny „Pariah”
przechodzi płynnie w rozpoczynający się falsetem i rozwijający w gitarowy
pejzaż „The Same Asylum As Before”, aby następnie zwolnić ponownie w
refleksyjnym początku „Refuge”, który narasta do kulminacyjnego wybuchu i wycisza
się w finale.
Największe kontrowersje wzbudza centralny punkt albumu –
singlowy, przewrotny „Permanating”. To pierwszy utwór spośród wilsonowych
dokonań, w którym artysta gra tak radośnie i skocznie, wręcz tanecznie. Słychać
wyraźną inspirację twórczością ABBY. Jednakże czysta radość jest tylko chwilowa
– utwór nagle urywa się i przekształca w dwuminutową miniaturę „Blank Tapes”,
wspaniale symbolizując ulotność uczuć i związaną z nią pustkę.
“People Who Eat Darkness” to istna jazda bez trzymanki. Po
kilku minutach szaleńcza energia ustępuje miejsca hipnotyzujacemu “Song Of I”,
który wprowadza słuchacza w trans. Opowiadać o miłości w tak romantyczny a
jednocześnie subtelny sposób potrafi jedynie osoba wrażliwa i bardzo inteligentna.
Ponad dziewięć minut mistrzowskiego budowania nastoju
prezentuje „Detonation”. Delikatnie pulsujący początek przypomina nieco
fragment utworu „Everyday Robots” Damona Albarna, po czym eksploduje metalową
energią napędzających się wzajemnie gitar rodem z „Deadwing”. Zwolnienie tempa
i nagłe przyspieszenie pojawiają się w nim w sumie dwukrotnie, co sprawia, że
kompozycja ma szansę fantastycznie sprawdzić się w wersji koncertowej.
Płytę wieńczy melancholijny „Song Of Unborn”, w którym „bosonogi”
w charakterystyczny dla siebie sposób buduje klimat i skłania do refleksji nad
ulotnością chwili. Ten nastrojowy koniec pięknie kontrastuje z muzycznymi momentami
radości, obecnymi na początku oraz w centralnej części wydawnictwa. Nie brakuje
tu także dobrze znanej wilsonowej symboliki w postaci dźwięku przejeżdżającego
pociągu, który pamiętamy np. z utworów „Lazarus” czy „Trains”.
„To The Bone” to album idealny do rozpoczęcia przygody z muzyką
tego wszechstronnego twórcy –
rockowo-metalowe elementy przywołują w pamięci najbardziej ukochany przeze mnie
Porcupine Tree, popowe nawiązują do dokonań Blackfield, balladowo-nostalgiczne
do twórczości No-Man, zaś elektroniczny powiew świeżości to efekt fascynacji
autora takimi artystami jak Prince czy Radiohead, które najbardziej słyszalne
są na solowych płytach. Te wszystkie elementy mimo swej różnorodności układają
się w całość i prezentują szeroki wachlarz możliwości jednego z ostatnich
wybitnych multiinstrumentalistów i wizjonerów współczesnego rocka. „To The
Bone” pozwala nowym słuchaczom zakochać się w muzyce artysty, a wiedzącym już, jakie
tajemnice skrywa jego muzyczne DNA – odkryć dźwięki i płynący z nich przekaz na
nowo. Album przesłuchany raz zdecydowanie zmusza do ponownego odtworzenia i nie
pozwala o sobie zapomnieć. Jedno jest pewne – Stevenowi znów udało się skupić
moją całą uwagę na tym, co ma do przekazania i niech udaje mu się do końca
świata i o jeden dzień dłużej!
10/10
posłuchaj fragmentu: Steven Wilson - Song Of I