niedziela, 29 października 2017

Steven Wilson - To The Bone (18.08.2017)



Na tę płytę czekałam, odkąd dowiedziałam się, że ma się ukazać. Odliczałam dni do momentu, w którym usłyszę całość i w międzyczasie chłonęłam z zapartym tchem kolejne utwory singlowe. Mam na myśli „To The Bone” – piąty solowy długogrający album Stevena Wilsona, który ujrzy światło dzienne się 18 sierpnia 2017 nakładem Caroline Distribution. 

Brytyjski multiinstumentalista tym razem zaskoczył całkowicie. Zupełnie nie zważając na opinie swoich słuchaczy zmienił wytwórnię na większą i nagrał album popowy. Można powiedzieć, że chcąc dotrzeć do szerszej publiczności postąpił na przekór krytykom oraz obowiązującym muzycznym trendom. 


Zapowiedzi nowego albumu dla zagorzałych fanów rocka progresywnego były niepokojące. Sam Wilson opowiadał, że nagrał dzieło art popowe, nawiązujące do twórczości zespołów, które zainspirowały go w młodości, tj. Genesis, Electric Light Orchestra, Tears For Fears, Talk Talk. Od jakiegoś czasu wiadomo także, że jest miłośnikiem twórczości szwedzkiego zespołu ABBA.
Jednakże pop w wykonaniu Stevena to nie zwyczajna muzyka, którą można usłyszeć w każdej komercyjnej rozgłośni. To bardzo ambitna twórczość, pełna treści i jak zawsze ciekawych brzmień, która tym razem została uzupełniona o bardzo przyjemne, często lekkie i łatwo zapadające w pamięć melodie, które zaczyna się bezwiednie nucić w ciągu dnia.  

„To The Bone” to album różnorodny, mieniący się kolorami tęczy, łączący w całość pozornie skrajne muzyczne regiony. To również płyta, która może podzielić fanów. Słuchacze oczekujący powrotu do czasów Porcupine Tree czy muzycznych opowieści rodem z „The Raven That Refused To Sing” mogą poczuć się nieco zawiedzeni. Jednakże ci otwarci na nowe brzmienia i poszukujący oryginalności z pewnością zaakceptują, a nawet pokochają nowe oblicze jednego z największych artystów końca lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku i obecnego stulecia. 

Przy okazji premiery ostatniej, wydanej w 2015 roku płyty Riverside, Mariusz Duda powiedział w wywiadzie, że bycie artystą progresywnym polega przede wszystkim na tym, żeby z płyty na płytę twórczo ewoluować, nie powielając utartych schematów. Miał całkowitą rację. Tę zasadę od dawna wyznaje również Wilson, który od lat utrzymuje, że dąży do tego, aby każda jego płyta była inna od poprzedniej oraz bardzo często podkreśla różnicę pomiędzy zapewnianiem ludziom rozrywki i tworzeniem w zgodzie z samym sobą. 

Każda płyta Stevena to zamknięta historia, której nie wystarczy posłuchać raz i przejść nad nią do porządku dziennego. Tu należy spokojnie usiąść, skupić się tylko i wyłącznie na zawartości płyty i kawałek po kawałku odkrywać kolejne warstwy. Podobnie jak na „Hand Cannot Erase” artysta przedstawia 60-minutową opowieść o życiu, ukazującą wszystkie jego barwy - bardzo bogatą brzmieniowo, różnorodną i pełną kontrastów.

Teksty na „To The Bone” są szczere do bólu - trafiają prosto w serce i przeszywają do szpiku kości. Tym razem Steven nie skupia się na jednej bohaterce, lecz mówi o kondycji współczesnego świata - o swoich obserwacjach dotyczących zmęczenia ciągłym biegiem donikąd, nieustającym postępem technologicznym, powierzchownym traktowaniu zagadnień i próbujących odnaleźć się w tej wymagającej rzeczywistości ludziach wrażliwych na piękno. Porusza również tematy współczesnych nałogów, problem zagubienia, braku przynależności do konkretnej nacji, poszukiwania swojego miejsca na ziemi. Ponadto pokazuje, że spojrzenie na dane zagadnienie w dużej mierze zależne jest od pozycji, z jakiej się je rozpatruje oraz życiowych wyborów. Skłania do refleksji i zachęca do tego, aby się zatrzymać i zastanowić nad sensem swoich działań, a jednocześnie nie poddawać się.

Muzycznie Wilson stał się mistrzem komponowania piosenek. Choć wydaje się to prawie niemożliwe, doprowadził do perfekcji styl, który był już idealnie dopracowany w Blackfield i na albumach Porcupine Tree z przełomu wieków. Każdy z 11 utworów rozwija się w mini dzieło sztuki i dąży do wyjątkowego, często niespodziewanego finału.  Jest tu wszystko, co może zainteresować poszukującego słuchacza – od klasycznych gitarowych solówek, poprzez elementy metalu, rock and rolla, indie, elektroniki, aż po dobry pop. Taneczność miesza się z hipnotycznym transem, radosne brzmienia z nostalgicznymi fortepianowymi balladami, kojące dźwięki pulsującego basu kontrastują z hałaśliwymi gitarami. 

Z takiego połączenia powstają zjawiskowe wielobarwne pejzaże, podkreślone wirtuozerską grą muzyków i współbrzmieniem wokali Wilsona oraz jego wspaniałych współpracowniczek – doskonale znanej z ostatniej płyty izraelskiej wokalistki Ninet Tayeb oraz Szwajcarki Sophie Hunger. Barwa głosu obu Pań idealnie komponuje się z melancholijnym, delikatnym głosem Stevena. Warto również zaznaczyć, że w nagraniach brał udział mistrz harmonijki ustnej Mark Feltham, na sam proces komponowania miał wpływ Andy Partridge, a za brzmienie gitar na albumie odpowiada Słowak David Kollar. Całości dopełniają dobrze znani z poprzednich solowych wydawnictw artysty ekscentryczny basista Nick Beggs, przesympatyczny klawiszowiec Adam Holzman oraz wspaniały perkusista Craig Blundell. Wszystkie te elementy sprawiają, że album plasuje się ponad wszelkimi gatunkowymi podziałami i słucha się go po prostu z zapartym tchem. 

Brzmieniowa paleta barw staje się metaforą życia, w którym stykamy się z przeróżnymi sytuacjami i skrajnymi emocjami. Przepięknie obrazują to poszczególne utwory: energetyczny początek „To The Bone” oraz nieco sielankowe brzmienie „Nowhere Now” ustępuje miejsca melancholii. Minimalistyczny „Pariah” przechodzi płynnie w rozpoczynający się falsetem i rozwijający w gitarowy pejzaż „The Same Asylum As Before”, aby następnie zwolnić ponownie w refleksyjnym początku „Refuge”, który narasta do kulminacyjnego wybuchu i wycisza się w finale. 

Największe kontrowersje wzbudza centralny punkt albumu – singlowy, przewrotny „Permanating”. To pierwszy utwór spośród wilsonowych dokonań, w którym artysta gra tak radośnie i skocznie, wręcz tanecznie. Słychać wyraźną inspirację twórczością ABBY. Jednakże czysta radość jest tylko chwilowa – utwór nagle urywa się i przekształca w dwuminutową miniaturę „Blank Tapes”, wspaniale symbolizując ulotność uczuć i związaną z nią pustkę. 

“People Who Eat Darkness” to istna jazda bez trzymanki. Po kilku minutach szaleńcza energia ustępuje miejsca hipnotyzujacemu “Song Of I”, który wprowadza słuchacza w trans. Opowiadać o miłości w tak romantyczny a jednocześnie subtelny sposób potrafi jedynie osoba wrażliwa i bardzo inteligentna.
Ponad dziewięć minut mistrzowskiego budowania nastoju prezentuje „Detonation”. Delikatnie pulsujący początek przypomina nieco fragment utworu „Everyday Robots” Damona Albarna, po czym eksploduje metalową energią napędzających się wzajemnie gitar rodem z „Deadwing”. Zwolnienie tempa i nagłe przyspieszenie pojawiają się w nim w sumie dwukrotnie, co sprawia, że kompozycja ma szansę fantastycznie sprawdzić się w wersji koncertowej. 

Płytę wieńczy melancholijny „Song Of Unborn”, w którym „bosonogi” w charakterystyczny dla siebie sposób buduje klimat i skłania do refleksji nad ulotnością chwili. Ten nastrojowy koniec pięknie kontrastuje z muzycznymi momentami radości, obecnymi na początku oraz w centralnej części wydawnictwa. Nie brakuje tu także dobrze znanej wilsonowej symboliki w postaci dźwięku przejeżdżającego pociągu, który pamiętamy np. z utworów „Lazarus” czy „Trains”. 

„To The Bone” to album idealny do rozpoczęcia przygody z muzyką tego wszechstronnego twórcy  – rockowo-metalowe elementy przywołują w pamięci najbardziej ukochany przeze mnie Porcupine Tree, popowe nawiązują do dokonań Blackfield, balladowo-nostalgiczne do twórczości No-Man, zaś elektroniczny powiew świeżości to efekt fascynacji autora takimi artystami jak Prince czy Radiohead, które najbardziej słyszalne są na solowych płytach. Te wszystkie elementy mimo swej różnorodności układają się w całość i prezentują szeroki wachlarz możliwości jednego z ostatnich wybitnych multiinstrumentalistów i wizjonerów współczesnego rocka. „To The Bone” pozwala nowym słuchaczom zakochać się w muzyce artysty, a wiedzącym już, jakie tajemnice skrywa jego muzyczne DNA – odkryć dźwięki i płynący z nich przekaz na nowo. Album przesłuchany raz zdecydowanie zmusza do ponownego odtworzenia i nie pozwala o sobie zapomnieć. Jedno jest pewne – Stevenowi znów udało się skupić moją całą uwagę na tym, co ma do przekazania i niech udaje mu się do końca świata i o jeden dzień dłużej! 

10/10 

posłuchaj fragmentu: Steven Wilson - Song Of I