13 lipca 2017 roku miało miejsce wydarzenie wyjątkowe i absolutnie konieczne
do usłyszenia i zobaczenia na żywo dla każdego fana muzyki rockowej. Na scenie
amfiteatru w Dolinie Charlotty stanęła Wielka Trójka, stanowiąca trzon
legendarnego zespołu Yes, który stał się ikoną rocka progresywnego i inspiracją
dla kilku pokoleń muzyków. Mimo, że w przypadku samej nazwy to nie do końca
wiadomo czy nazywać ten skład Yes, czy ARW, czyli skrótem od nazwisk Anderson,
Rabin, Wakeman, to muzycznie należy przyznać z pełnym przekonaniem, że był to
stuprocentowy zespół YES, który brzmiał tak, jakbyśmy byli nadal w latach 70 i
80.
Rozpoczęło się filmowo – od „Cinema”. Otrzymaliśmy potężne selektywne
brzmienie i co istotne, wprowadzające w dobry bardzo nastrój. Wielokrotnie po
plecach przebiegały ciarki, zdecydowanie nie od przejmującego zimna. To muzyka
posłużyła za wehikuł czasu i pozwoliła przenieść się w przeszłość, w kolorowy,
bajkowy świat i zapomnieć o tym, co działo się dookoła.
Muzycznie działo się coś zupełnie nieprawdopodobnego. Głos Jona Andersona
zupełnie się nie zmienił i zabrzmiał fenomenalnie. Co więcej okazał się on
przesympatycznym człowiekiem, który miał fantastyczny kontakt z publicznością.
Jego przeurocze „dzięki dzięki dzięki” na długo pozostanie w pamięci, jak
również radosne pląsy i „samolociki” (kto był i widział, ten wie o co chodzi).
Rick Wakeman w majestatycznej pelerynie czarował na klawiszach. Udowodnił, że
jest królem i niedoścignionym wzorem, autorytetem. Trevor Rabin również zachwycał i co rusz
zaskakiwał swobodą gry. Każdy z muzyków dołożył swoją cegiełkę do najwyższej
jakości. Klawisze, głos, gitary, bas, perkusja – wszystko pięknie ze sobą
współgrało i brzmiało bardzo przestrzennie.
Przez nieco ponad 2 godziny amfiteatr błyszczał rozświetlony odcieniami
fioletu, różu i niebieskiego, a zza lasu wyglądał księżyc. Okoliczności
przyrody stworzyły niepowtarzalny klimat. Wiatr, który wcześniej skutecznie
przeszkadzał w odbiorze muzyki, odpuścił i można było całkowicie skupić się na
wchłanianiu dźwięków. Całkowita hipnoza nastąpiła w momencie kulminacyjnym
koncertu, gdy wybrzmiało fenomenalne Awaken z cytatem z Fryderyka Chopina.
Improwizacje i niezwykłe porozumienie muzyków na scenie sprawiło, że świat się
zatrzymał. Następnie brawurowe wykonanie gigantycznego przeboju „Owner Of A
Lonely Heart” wielu słuchaczy poderwało z miejsc, ale wskazywało również na to,
że wieczór powoli dobiega końca… po zakończeniu utworu zespół podziękował fanom
przybijając piątki i wrócił jeszcze na około 10-minutowy bis, by wykonać
„Roundabout” z fenomenalnego „The Fragile”.
Rozpoczynając pisanie tego tekstu byłam pewna, że było to wydarzenie jedyne
w swoim rodzaju, które nigdy się nie powtórzy. Teraz powinnam to zdanie
wykreślić, ponieważ okazuje się, że zespół zapowiedział już swój powrót do
Doliny za rok, z okazji 50-lecia. Mam drobny niedosyt, wynikający nie z jakości
samego występu, lecz miejsca, które zajęłam. Konieczność rozsądnego
dysponowania finansami zmusiła mnie do wyboru trzeciego sektora, w którym nie
miałam możliwości poczuć pełni koncertowej energii - być pod samą sceną i
cieszyć się z zespołem. Mogłam za to podziwiać fenomenalną grę świateł i objąć
wzrokiem ogrom samego amfiteatru. Nie było też ścisku, co jest zdecydowanym
plusem całej sytuacji.
Jeszcze słówko o… supporcie. Tym razem był to mój ukochany Riverside, który
zdecydowanie nie powinien takiej roli pełnić i który widziałam już w tym roku
trzeci raz (i nie ostatni!). Chłopcy zagrali skrócony o 40 minut set z trasy
„Towards The Blue Horizon Tour”, który i tak trwał bardzo długo jak na zespół
rozpoczynający wieczór, bo aż godzinę i dwadzieścia minut. Koncert bardzo
dobry, lecz tylko dla tych, którzy siedzieli z przodu. Tu niestety główną rolę
odegrała pogoda – przeszywający do szpiku kości wiatr spowodował, że brzmienie,
które znam na pamięć z klubów straciło na jakości – Mariuszowi zmienił się
nienaturalnie głos, klawisze Michała było słychać wybiórczo, bas nie błyszczał
melodyjnością jak zawsze, a poziom głośności wyraźnie skakał – raz w górę, raz w
dół. Ponadto było jasno, co niestety odbiło się na klimatyczności występu, ale
takie są uroki koncertów plenerowych. Najważniejsze jest jednak to, że sam
zespół czuł się na scenie świetnie i muzycy uśmiechali się do siebie. Było
wyraźnie widać pozytywną energię, co bardzo cieszy.
Riverside
Zdjęć jest mało, bo i miejsce niekorzystne do uchwycenia detali. Na
szczęście miałam lornetkę. Było pięknie i chciałoby się więcej. Mam nadzieję, że zapowiedziana w
Radiu Gdańsk powtórka faktycznie dojdzie do skutku za rok, i tym razem będę już
pod samiutką sceną.
Posłuchaj fragmentu: YES - Changes