Trzydzieści dwa koncerty w
trzydzieści trzy dni - w tak morderczą trasę jadą tylko najwytrwalsi, którzy
wyznają zasadę, że jedynie ciężką pracą i regularnym graniem w kolejnych
krajach można zyskać grono oddanych fanów. Jednym z takich zespołów jest
norweski Leprous, który konsekwentnie, z albumu na album zdobywa coraz większe
uznanie krytyków i słuchaczy na całym świecie. Ostatnia płyta jest
potwierdzeniem słusznie obranego artystycznego kierunku. Wydana z końcem
sierpnia bieżącego roku "Malina", o której pisałam już na łamach
rockserwis.fm to krok w stronę bardziej przystępnego, melodyjnego grania, lecz
także dźwiękowych eksperymentów, ocierających się o elektronikę, muzykę
symfoniczną i jazz.
Dwudziestego pierwszego listopada
Leprous wraz z towarzyszącymi zespołami Agent Fresco, Astrosaur oraz AlithiA
zawitał do warszawskiej Proximy. Niewiele brakowało, a malutki studencki klub
okazałby się za małym, by pomieścić rzesze rozentuzjazmowanych sympatyków Norwegów.
Koncert nie wyprzedał się jedynie ze względu na termin, który przypadł w środku
tygodnia. Mimo jesiennej pogody i bardzo mroźnego powietrza, już na ponad dwie
godziny przed otwarciem klubu przy drzwiach zgromadzili się najbardziej
wytrwali fani, którzy spierali się o zawartość setlisty, zastanawiali się, jak
było na poprzednich koncertach na trasie i wymieniali pomysłami, co chcieliby
usłyszeć tego wieczoru.
Zorganizowanie czterech występów w ciągu zaledwie sześciu godzin to nie lada wyzwanie. Dzięki sprawnej obsłudze technicznej i dokładnie zaplanowanym czasom trwania poszczególnych koncertów udało się sprostać mu w stu procentach. Po wielu organizacyjnych niedociągnięciach podczas większych, głównie stadionowych wydarzeń, tym razem pracownicy Live Nation Polska zadbali o istotne koncertowe szczegóły - sprawnie wpuszczali słuchaczy do klubu, zapewnili bezpieczeństwo oraz dobre nagłośnienie wszystkich występów.
Kilka minut po dziewiętnastej, na
pierwszy ogień zgromadzeni w pobliżu sceny słuchacze otrzymali porcję post
metalowych brzmień od Norwegów z Astrosaur. Gitarowe ściany dźwięku i delikatna
niebieska poświata pozwoliły zanurzyć się w mroku i dać się ponieść
melancholii. Z transu i zasłuchania wybudził publiczność kolejny zespół, który
ostatecznie rozgrzał każdego obecnego w klubie. Pochodzący z Australii muzycy
występujący jako AlithiA od pierwszych minut swojego występu postawili na
sceniczną energię i interakcję z publicznością. Gitarzyści, basista, perkusiści
i klawiszowiec dawali z siebie wszystko, skacząc po scenie i wydobywając ze
swoich instrumentów coraz więcej mocy. Punktem kulminacyjnym koncertu okazał
się moment, w którym jeden z gitarzystów podał entuzjastycznie reagującemu widzowi
swoją gitarę, by mógł on zagrać na niej kilka dźwięków i zapamiętać ten występ
do końca życia. Należy również zaznaczyć, że w składzie Athilii nastąpiła
niespodziewana, chwilowa zmiana - szeregi zespołu zasiliła fantastyczna Marjana
Semkina, wokalistka rosyjskiego duetu Iamthemorning, która najwidoczniej tak
pokochała sceniczne występy, że nie jest w stanie spędzić zbyt dużo czasu poza
życiem w trasie.
Islandczycy z Agent Fresco dali
się poznać bliżej polskiej publiczności w ubiegłym roku, gdy odwiedzili Gdańsk,
Warszawę oraz Kraków razem z zespołem Katatonia. Muzyka przez nich wykonywana
oscyluje na pograniczu rocka progresywnego, rocka alternatywnego i metalu,
wyróżniając się dodatkowo nietypową barwą głosu wokalisty. Zespół w swoich
kompozycjach nie stroni od popowych melodii, które zgrabnie łączy ze
skomplikowanymi strukturami rytmicznymi. Podczas listopadowego występu muzycy
zaprezentowali około godzinny przegląd swojej nietuzinkowej twórczości, w tym
jedno premierowe nagranie, które znajdzie się na przyszłorocznym albumie.
Słuchacze przyjęli ich bardzo ciepło, co pod koniec koncertu skłoniło wokalistę
do zejścia ze sceny i zakończenia jednego z utworów wśród publiczności.
Występy trzech supportujących
zespołów były jedynie przystawką do tego, co wydarzyło się później. Gdy
techniczni ustawili już na deskach Proximy wszystkie niezbędne elementy (w tym
cztery ekrany, na których miały wyświetlać się wizualizacje oraz specjalne
"schodki" zabezpieczające wszechobecne kable), zgasły światła, a z
mroku wyłonił się… wiolonczelista, który na kilka minut zaczarował publiczność,
grając niesamowitą, poruszającą kompozycję. Chwilę później przekształciła się
ona we wstęp do "Bonneville" i na scenie pojawili się pozostali muzycy
Leprous, na czele z charyzmatycznym wokalistą, Einarem Solbergiem.
Elektroniczno-jazzujący utwór rozpoczynający ich ostatnie wydawnictwo z minuty
na minutę nabierał intensywności, by wyewoluować w gitarowo-perkusyjną
galopadę. Szybkie, dynamiczne tempo utrzymało się do samego końca występu,
który wypełniły zarówno nowe kompozycje, jak i nieco starsze utwory z płyt
"Coal" oraz wydanej przed dwoma laty, przełomowej "The
Congregation".
Leprous to kandydat na gwiazdę
światowego formatu. Dzięki wręcz mistrzowskiemu połączeniu metalowej stylistyki
z oryginalnym wokalem i melodyjnymi refrenami, zespół jest obecnie u progu
wielkiej kariery i prawdopodobnie listopadowa trasa była ostatnią zagraną w tak
małych salach, jak warszawska Proxima, które dają możliwość kameralnego występu
i bardzo bliskiego kontaktu muzyków z fanami.
Od pierwszych minut koncertu zarówno artyści jak i publiczność dali się
ponieść koncertowej euforii. Pod sceną zaczęły tworzyć się strefy pogo, a
podczas gdy najbardziej wytrwali nie ustawali w dynamicznych podskokach, reszta
odbiorców rytmicznie poruszała głowami i podejmowała próby zsynchronizowanego
klaskania i wspólnego śpiewania. Muzyka niosła praktycznie każdego słuchacza,
obecnego tego wieczoru w klubie i niezależnie od wieku i życiowych doświadczeń
pozwalała poczuć czystą radość beztroskiej zabawy. Zespół odwdzięczył się za
wsparcie, grając tego wieczoru rozbudowaną, pełną wersję ukochanego przez fanów
"Rewind", wyczekanego "Salt" oraz rozdając na zakończenie
koncertowe pamiątki w postaci setlist, pałeczek i gitarowych kostek.
Słowa uznania za umiejętności
techniczne należą się każdemu z sześciorga muzyków. Baard Kolstad to obecnie
jeden z najlepszych perkusistów na świecie, który potrafi każdy, nawet
najprostszy motyw przekształcić w dzieło sztuki. Wspierali go dzielnie dwaj
gitarzyści, którzy dwoili się i troili, jednocześnie skacząc po wspomnianych
już specjalnych "schodkach" oraz basista, bez którego sekcja
rytmiczna nie brzmiałaby tak doskonale. Wyjątkowe brzmienie zostało osiągnięte
dzięki wiolonczeliście, który wspomagał zespół przez cały występ. Niezbędny
element układanki dołożył także lider, który z wielką pasją oddawał się grze na
klawiszach.
O głosie Einara Solberga można by
napisać niejeden artykuł, a i tak temat prawdopodobnie by się nie wyczerpał.
Jego wysoki, oscylujący na granicy falsetu i krzyku wokal jest wizytówką
zespołu, a na żywo brzmi jeszcze bardziej niesamowicie niż w wersji studyjnej.
Niewielu wokalistów jest w stanie przekazać tak wielką paletę emocji jak Solberg,
który niczym aktor potrafi oddać radość, euforię, smutek, żal i rozpacz, z tą
tylko różnicą, że jest w stu procentach autentyczny.
Zespół zakończył swój występ
brawurowo wykonanym "From The Flame", który swoją intensywnością i melodyjnością
mógłby z powodzeniem porwać cały stadion. Leprous to w pewnym sensie fenomen -
jakim cudem muzyka o tak wielkim ładunku emocjonalnym i apokaliptycznym
przekazie, co więcej trudna technicznie, może być jednocześnie tak przystępna i
poruszać tłumy? Jest to oczywiście pytanie retoryczne, które tylko dowodzi
wielkości zespołu i potwierdza, że światowa kariera to tylko kwestia czasu.
Posłuchaj fragmentu: Leprous - Rewind