Wizyta 11 listopada w Warszawie niekoniecznie
musi wiązać się z udziałem w manifestacjach. Tego dnia obecni w stolicy fani
muzyki mieli naprawdę twardy orzech do zgryzienia - nie dość, że w Pałacu Kultury
odbywały się Europejskie Targi Muzyczne "Co jest grane 24?",
obfitujące w konferencje, spotkania z artystami i koncerty, w Progresji można
było posłuchać zespołów Mastodon i Russian Circles, to studencką Proximę
odwiedził tego dnia Mark Lanegan wraz ze swoim zespołem. Zaintrygowana
najnowszym wydawnictwem wokalisty obdarzonego jednym z najbardziej głębokich i
przygnębiających głosów współczesnej muzyki postanowiłam wybrać się do
maleńkiego klubu przy ulicy Żwirki i Wigury 99A.
Były lider grunge'owego Screaming
Trees, urodzony w 1964 roku w Seattle, promuje obecnie swój dziesiąty solowy
album, wydany w pod koniec kwietnia bieżącego roku, na którym prezentuje nieco mniej
rockowe, lecz bardziej gotycko-elektroniczne, mroczne oblicze. 'Gargoyle" jest
połączeniem melancholijnych gitarowych, klasycznych dla twórczości Lanegana
ballad z nowofalowymi brzmieniami, czerpiącymi z dokonań Joy Division. To
bardzo dobre wydawnictwo, po przesłuchaniu którego aż chce się wybrać na
koncert, by przekonać się jak grobowa atmosfera tej muzyki sprawdzi się w
wersji scenicznej.
Na godzinę przed otwarciem bram pod drzwiami klubu zgromadziła się kilkudziesięcioosobowa grupa zmarzniętych, ale uśmiechniętych sympatyków amerykańskiego muzyka. Zanim jednak na scenie pojawiła się wyczekiwana przez wszystkich gwiazda, na deskach Proximy zaprezentowali się dwaj supportujący artyści, oferujący nieco inne, niekoniecznie pasujące do koncepcji wieczoru wrażenia. Punktualnie o dwudziestej swój występ rozpoczął Lyenn. W trakcie niespełna pół godziny skromny chłopak z niezłym głosem i gitarą elektryczną, który jak się później okazało jest basistą w zespole Lanegana, zagrał klika przyjemnych, lecz niezbyt wyróżniających się ballad, które nie miały szans zapaść w pamięć na dłużej. Później jednak słuchacze, którzy nieco podsypiali oczekując na dalszy rozwój wydarzeń, mieli szansę obudzić się na dobre…
Znienacka nastąpiła drastyczna
zmiana klimatu - z głośników zaczęła wybrzmiewać agresywne techno, z ciemności
wyłonił się wielki ekran rozświetlony psychodelicznymi wizualizacjami, opartymi
na efektach złudzenia optycznego, a na scenie pojawił się sobowtór Davida
Bowiego. Gdyby nie to, że podkład muzyczny wybrzmiewał z laptopa i był dość
jednolity, występ Joe'go Cardamone można by uznać za niezwykle udany. Artysta
obdarzony jest ciekawym głosem, a przedstawienie swojej twórczości w formie
filmu "Joe Cardamone's Holy War", w którym główną rolę zagrał sam
zainteresowany, okazało się niebanalnym pomysłem. Można jedynie dyskutować z
samą treścią projekcji, składającą się z niekoniecznie pasującej do czasu i
miejsca kombinacji erotycznych fantazji i religijnej symboliki. Nie zmienia to
jednak faktu, że był to oryginalny występ, o którym nie sposób zapomnieć.
Wielu obecnych w Proximie z
pewnością nie zgodzi się z tym, co za chwilę przeczyta, ale okazuje się, że z
perspektywy czasu koncert gwiazdy wieczoru wypadł zdecydowanie mniej ciekawie
niż widowisko, które go poprzedzało. Kluczem do zrozumienia twórczości Lanegana
jest wsłuchanie się w mroczne teksty jego kompozycji traktujące o życiowych
nieudacznikach. Tych jednak nie sposób było usłyszeć w Proximie. Wokal
Amerykanina, jak również towarzyszącej mu na scenie Shelley Brien, został
bowiem zagłuszony przez zbyt głośno wyeksponowaną perkusję. Co więcej, muzyk na
niej grający nie popisał się zbyt wysokimi umiejętnościami technicznymi - jego
partie były bardzo jednorodne i monotonne, co skutecznie zniechęciło bardziej
wymagających odbiorców do czerpania radości z koncertu. Kompozycje, które
wyróżniały się na najnowszym albumie, również dzięki obecności na nim gości
takich jak Josh Homme i Greg Dulli, w wersji "na żywo" zlały się w
jednorodną, gitarowo-perkusyjną masę, z której co jakiś czas na pierwszy plan wybijał
się klawiszowy motyw lub gitarowa solówka. Niestety podobny los spotkał
najważniejsze utwory z poprzednich wydawnictw, które pozbawione zostały
mrocznego, dusznego klimatu.
Występ zespołu Marka Lanegana
miał jednak na szczęście kilka plusów. Ciekawym doświadczeniem było
obserwowanie samego wokalisty, który podczas scenicznych występów jest niemal zespawany
ze statywem od mikrofonu i choćby chciał zrobić krok w którąś ze stron, nie
jest w stanie tego uczynić. Także odegranie
dwóch utworów na bis w wersji półakustycznej, gdzie na pierwszy plan wreszcie
wysunęły się ładnie współbrzmiące głosy Shelley i Marka, należy uznać za udane.
Jak już wspomniałam powyżej,
prawdopodobnie głosów niezadowolenia będzie niewiele, ponieważ znaczna część
publiczności pożegnała schodzących ze sceny artystów po półtoragodzinnym
występie gromkimi brawami i owacjami, entuzjastycznie domagając się kolejnych
hitów i nie chcąc, by muzyczny wieczór dobiegł końca. Po koncercie była
możliwość zamienienia kilku słów z zespołem i zakupu płytowych i ubraniowych
pamiątek, ja jednak zdecydowałam się tym razem zebrać siły na kolejne
koncertowe dni i zniknęłam z klubu zaraz po zakończeniu występu.
Posłuchaj fragmentu: Mark Lanegan Band - Nocturne