"Zawsze myślę o koncertach
podobnie jak o albumach - chcę zabrać swoich słuchaczy w emocjonalną podróż przez
różne krajobrazy, tak, aby cały czas coś się działo. (…) Lubię wyzwania i lubię
tworzyć magię, której można doświadczyć jedynie w koncertowej sali. Nie
przegapcie tego" - tak Steven Wilson zapowiadał najnowszą trasę
koncertową, w którą wraz z zespołem wyruszył z końcem stycznia. Po wizycie na
Półwyspie Iberyjskim, we Francji, Włoszech, Austrii i Niemczech przyszedł czas
na Polskę - "To The Bone" Tour w minioną sobotę zawitała do Zabrza
oraz dzień później do Poznania. Tradycyjnie nad organizacją obu wydarzeń
czuwało niezawodne Wydawnictwo Rock Serwis.
Zdjęcie z oficjalnego profilu facebookowego Stevena Wilsona (obowiązywał zakaz fotografowania)
Każdy, kto wziął sobie do serca
słowa artysty i skorzystał z jego zaproszenia miał okazję przeżyć co najmniej
jeden wieczór pełen wrażeń, które na długo zachowa w pamięci. Zapierająca dech
oprawa wizualna, wspaniałe światła, dźwięk o nieosiągalnej dla większości
wykonawców jakości oraz przede wszystkim doskonali muzycy to gwarancja
artystycznych doznań na najwyższym światowym poziomie. Razem z Wilsonem do
Polski przyjechali fenomenalny basista i wirtuoz chapman sticka Nick Beggs,
amerykański mistrz klawiszy Adam Holzman, doskonały perkusista Craig Blundell
oraz piekielnie zdolny gitarzysta Alex Hutchings, który szturmem wdarł się do
zespołu Stevena z powodzeniem zastępując zapracowanych Dave'a Kilminstera i
Guthrie Govana. Niespełna trzygodzinne, składające się z dwóch części występy
wypełniły kompozycje zarówno z najnowszego albumu jak i bogatego artystycznego
dorobku Wilsona, w tym niezapomniane utwory Porcupine Tree, na które czekało
wielu sympatyków bosonogiego multiinstrumentalisty. Wszystkie jednak zostały
dopasowane do dopracowanego w najdrobniejszych szczegółach konceptu wieczoru.
Zarówno w Zabrzu jak i w Poznaniu
muzyczna uczta rozpoczęła się punktualnie o godzinie dwudziestej od projekcji
kilkuminutowego filmu wprowadzającego w tematykę koncertu - poszukiwanie prawdy
w świecie pełnym sprzeczności i potoku informacji z mediów społecznościowych. Przy
wtórze jazzowego akompaniamentu na białym tle kurtyny wyświetlały się bardzo
sugestywne animacje opatrzone hasłami takimi jak: prawda, ego, szczęście,
rodzina, kłamstwo, religia, które mieszały się ze sobą, symbolizując
informacyjny chaos i utratę znaczenia istotnych życiowych wartości. Po krótkim
seansie filmowym na scenie pojawiał się owacyjnie witany bohater wieczoru wraz
z przyjaciółmi.
Od pierwszych nut "Nowhere
Now", aż po kończący drugą część podstawowego setu "Sleep
Together" nie było chwili nudy. Wyświetlające się zarówno na ekranie z
tyłu sceny jak i na białej kurtynie zawieszonej przed zespołem wizualizacje
fantastycznie oddawały treść kolejnych utworów i zgrały się z porywającymi
dźwiękami, które mimo różnorodności repertuaru z różnych okresów kariery,
doskonale do siebie pasowały. Każdy z muzyków dwoił się i troił, by przekazać
jak najwięcej emocji, a sam Wilson poza doskonałą grą na gitarze i melotronie
oraz jak zawsze poruszającym wokalem, fantastycznie jednoczył zespół. Swoją
charakterystyczną sceniczną charyzmą wprowadzał jedyny w swoim rodzaju klimat,
wyjaśniając tym samym znaczenie "magii", o której wspominał w
zapowiedziach trasy i sprawiając, że skrajne emocje targały słuchaczami od
pierwszego do ostatniego momentu koncertu. U wielu zgromadzonych wzruszenie
mieszało się z radością, pełnym szaleństwem i poczuciem spełnienia wielkiego
marzenia, że mogą podziwiać jedną z ikon współczesnej muzyki.
Zdjęcie z oficjalnego profilu facebookowego Stevena Wilsona (obowiązywał zakaz fotografowania)
Po premierze "To The
Bone" wielu krytyków, a także fanów twórczości artysty obawiało się, że
stylistyczna volta będzie miała niebotyczny wpływ na charakter koncertów. Jak
wspominałam w recenzji wydawnictwa, postąpił na przekór oczekiwaniom i
nagrał album popowy. Podczas polskich koncertów udowodnił jednak, że wciąż
pozostaje tym samym skromnym i pogodnym człowiekiem, któremu nie uderzyła do
głowy przysłowiowa woda sodowa, a zmiana stylu to jedynie kolejne wcielenie
wszechstronnego artysty, którego śmiało można porównać do Davida Bowiego czy
Prince'a. Jak zawsze podczas występu poruszał bardzo ważne tematy, zarówno w
tekstach, w których śpiewał o problemach współczesnego świata – samotności w wielkim
mieście, uchodźcach, zagubieniu w gąszczu informacji, uzależnieniach, utracie
znaczenia podstawowych wartości oraz tęsknocie za przyjaźnią i miłością, jak
również w wypowiedziach między utworami, wspominając między innymi o czających
się za rogiem przestępcach, których nazwał "ludźmi żywiącymi się mrokiem"
(ang. "people who eat darkness") oraz o technologicznym szaleństwie,
które opętało społeczeństwo, nie potrafiące korzystać już z uroków chwil i
szczerze wyrażać emocji.
Krytyka "kultury selfie"
dotyczyła niestety też samych uczestników obu polskich koncertów. Pomimo
wprowadzonego zakazu fotografowania, Wilson wielokrotnie upominał
korzystających ze smartfonów słuchaczy, by zaprzestali robienia zdjęć, a przede
wszystkim nagrywania bezsensownych filmików, których nikt przecież później nie
ogląda ze względu na niską jakość nagrania. Nie pomogło jednak nawet
wskazywanie ze sceny przez artystę palcem konkretnych osób i przekonywanie, że
chodzi przecież o to, by czerpać maksimum radości z magicznych momentów, a nie
przeszkadzać współuczestnikom wydarzenia, zasłaniając im widok kilkucalowym
ekranem.
Artysty nie opuszczało jednak
charakterystyczne brytyjskie, nieco sarkastyczne poczucie humoru. Wilson
wielokrotnie podkreślał w wywiadach, że wbrew temu o czym śpiewa, na co dzień
pozostaje radosnym człowiekiem, a wzruszająca, melancholijna muzyka służy
jedynie wyrażaniu prawdy i jest rozliczeniem się z tym, co dotyka jego samego. Po
przywitaniu się z fanami w Zabrzu w zabawny sposób zachęcał do wyrażania
entuzjazmu w odpowiedzi na rozgrywające się na scenie wydarzenia tłumacząc, że
w rękach słuchaczy jest jego zdrowie i prezentując smart watch, dokumentujący
liczbę wykonanych kroków danego dnia oraz przedstawiając perkusistę Craiga
Blundella jako swojego trenera personalnego. Opowiadał, że każdego dnia stara
się robić kilkukilometrowy spacer.
Steven poruszał także często
powracający w jego wypowiedziach temat muzyki pop. Tłumaczył, że większość
kojarzy ją z Justinem Bieberem, a przecież istnieje też tzw. dobry pop, którego
słuchanie to żaden wstyd. Opowiadał o tym, że jego muzyczny gust ukształtowali
rodzice i ich skrajnie odmienne upodobania. Ojciec był fanem klasyki rocka
progresywnego, matka zaś fanką popu w wykonaniu ABBY, Tears For Fears, Bee
Gees, The Carpenters, Donny Summer, Prince'a i Depeche Mode. Dodał również, że
nie zna osoby, która nie lubiłaby choć jednej piosenki szwedzkiego kwartetu. Zapowiadając
"Permanating", który jest muzycznym nawiązaniem do twórczości ABBY i
wyrazem czystej radości życia poprosił słuchaczy, by wstali z miejsc i dodali
artystom energii. W Poznaniu wspomniany entuzjazm rozrósł się do niebotycznych
rozmiarów. Do tańczącej z przodu widowni
pary dołączyła liczna grupa radośnie podrygujących fanów, którzy przybiegli
także z dalszych zakątków sali. Od tego momentu publiczność z utworu na utwór
reagowała coraz żwawiej, podczas bisów stojąc już przy samej krawędzi sceny i
głośno dopingując zespół.
Trudno zliczyć wszystkie
wyjątkowe momenty, których doświadczyli uczestnicy obu koncertów. Poczynając od
fenomenalnej wizualizacji przedstawiającej śpiewającą Ninet Tayeb podczas
"Pariah", która mimo fizycznej nieobecności stworzyła z Wilsonem
magiczny duet, występom towarzyszyła niezwykła atmosfera. Steven wielokrotnie
zwracał się do słuchaczy w języku polskim, wywołując na ich twarzach szerokie
uśmiechy. Poza przywołanymi już powyżej opowieściami warto jeszcze wspomnieć o
pasjonującej historii agresywnie brzmiącego Fendera Telecastera z 1963 roku,
fenomenalnej wersji "Arriving Somewhere But Not Here" z
wykorzystaniem grzechotek, brawurowym wykonaniu " The Creator Has A Mastertape",
poruszającym najgłębsze zakamarki duszy "Heartattack In A Layby",
doskonale bujającym "Sleep Together" czy też zamykającej pierwszą
część występów jednej z najdoskonalszych "stevenowych" kompozycji - "Ancestral",
którą Beggs zakończył klęcząc, a Wilson leżąc na scenie.
Kluczowym momentem dla wielu
fanów okazał się jednak bis, który rozpoczął się od podziękowań za ponad
dwudziestoletnie wsparcie i dedykacji najstarszej kompozycji z setlisty, "Even
Less" tym, którzy pamiętają pierwsze polskie koncerty Porcupine Tree.
Wyjątkowości tej chwili dodał fakt, że utwór został wykonany solo przez Stevena Wilsona, który spowity delikatnym scenicznym światłem zagrał tę
kompozycję na wspomnianej już historycznej, ulubionej gitarze. Następnie
wybrzmiały jeszcze dwie kompozycje, już z towarzyszeniem zespołu. W Zabrzu były
to "Harmony Korine" oraz wieńczący od kilku lat koncerty artysty poruszający "The Raven That Refused To Sing", zaś w Poznaniu zamiast
utworu z solowego debiutu Bosonogiego usłyszeliśmy "Sign O’ The Times"
z repertuaru Prince’a, z dedykacją dla osób, które tego dnia przebyły długą
drogę z Zabrza, by dotrzeć na drugi polski występ.
Na polskich fanów poza
niesamowitymi wrażeniami muzycznymi czekały także okołokoncertowe niespodzianki.
Na stoisku z zespołowym merchem poza ubraniami, programem koncertowym i płytami
można było nabyć najnowszy album Wilsona z autografem artysty (zarówno w wersji
CD i winylowej) w cenie niższej niż w regularnej sprzedaży, a także trudno
dostępne płyty klawiszowca Adama Holzmana, które muzyk chętnie podpisywał po
koncercie. Ponadto w Zabrzu przed występem Stevena i jego zespołu można było
posłuchać mini-recitalu gitarzysty Davida Kollara, który brał udział w
nagraniach "To The Bone".
Po zakończeniu obu polskich
koncertów artyści długo kłaniali się fanom i dziękowali im za przybycie. Aplauz
publiczności i owacja na stojąco dały dowód na to, że w świecie pełnym zła jest
jeszcze miejsce na emocje, przeżywanie szczególnych momentów oraz szczere
wzruszenie. Warto było doświadczyć ich na własnej skórze i dać się ponieść
muzyce.