Magiczne progresywne pejzaże, nostalgiczny powrót do przeszłości, szaleńcze tańce i rock'n'rollowy odjazd – w tych kilku wyrażeniach można streścić muzyczne doznania, których doświadczyli uczestnicy szóstej edycji Warsaw Prog Days. Warszawskie święto fanów rocka progresywnego powróciło na festiwalową mapę Polski po rocznej przerwie i podobnie jak w latach ubiegłych odbyło się w Progresji. W 2018 roku partnerem imprezy został Musicom, a wśród zaproszonych artystów oprócz podopiecznych wytwórni, tj. zespołów Amarok i Gallileous znaleźli się Here On Earth oraz zagraniczni goście – basista uwielbianej w Polsce grupy Camel – Colin Bass i niemiecki zespół Coogans Bluff.
Tak jak w przypadku piątej edycji, również i tym razem koncerty zaplanowano na jeden wieczór. Pomimo wyboru bardzo dogodnego terminu, niekorzystna zimowa pogoda, a także mnogość równolegle odbywających się konkurencyjnych imprez nieco pokrzyżowały plany organizatorów. Na kilka dni przed wydarzeniem z powodu choroby wokalisty z występu musiał zrezygnować zespół Lion Shepherd. Co więcej, dobra promocja festiwalu, który rekomendował osobiście sam Mariusz Duda, nie wpłynęła korzystnie na frekwencję - oferta muzyczna przykuła uwagę niespełna trzystu osób.
Jednak wszyscy ci, którzy
pojawili się w sobotni wieczór w Progresji zdecydowanie nie mieli czego
żałować. Bardzo dobre nagłośnienie, kameralna rodzinna atmosfera i możliwość
bezpośredniego, swobodnego kontaktu z artystami sprawiły, że festiwal zapisał
się w pamięci wielu obecnych jako jeden z najprzyjemniejszych koncertów w
ostatnich miesiącach.
Muzyczna uczta wystartowała
zgodnie z planem. Kilka minut po godzinie dziewiętnastej na scenie pojawił się
prowadzący całe wydarzenie gitarzysta grupy Collage i dziennikarz miesięcznika "Teraz
Rock" Michał Kirmuć, który zapowiedział pierwszego wykonawcę. Pochodzący z
Katowic Here On Earth zaprezentował
się bardzo obiecująco. Nieco ponad półgodzinny występ sekstetu wypełniły
kompozycje z debiutanckiego "In Ellipsis" oraz premierowe nagrania z
nadchodzącej drugiej płyty. Progmetalowe, wyraziste, mroczne dźwięki
inspirowane twórczością Tool'a, Katatonii i Riverside generowane przez młodych
muzyków potwierdziły ich wysokie umiejętności techniczne i duży potencjał.
Po krótkim
"przemeblowaniu" scenicznego wystroju, na deski Progresji z impetem
wkroczyli muzycy grupy Gallileous. Weterani
polskiej sceny doom metalowej w ostatnich latach postanowili odświeżyć swoje
brzmienie, podejmując współpracę z nową wokalistką, Anną Pawlus-Szczypior i
poszerzając muzyczne horyzonty o inspiracje space rockiem i klasyką hard rocka
lat siedemdziesiątych. Pochodzący z Wodzisławia Śląskiego kwartet zabrał
słuchaczy w szaleńczą podróż kosmicznym samochodem, zapewniając solidną dawkę
energetycznej jazdy bez trzymanki, pełną mięsistego brzmienia basu,
perkusyjnych galopad i soczystych gitarowych riffów. Uwagę publiczności
skupiała jednak na sobie przede wszystkim zjawiskowa wokalistka, wyróżniająca
się oryginalną, bardzo głęboką barwą głosu. Jej długie blond włosy lśniły w
blasku świateł i pięknie poruszały się w rytm płynącej muzyki, łamiąc niejedno
męskie serce.
Wspomniane powyżej dwa występy
były jednak tylko zgrabnym wprowadzeniem do kolejnych atrakcji wieczoru. Prawdziwą
gratką dla miłośników progresywnych pejzaży był historyczny, wspólny występ
zespołu Amarok i Colina Bassa ze
specjalnie przygotowanym na tę okazję materiałem i gościnnym udziałem Macieja Mellera, doskonałego gitarzysty
grupy Quidam i koncertowego członka Riverside. Współpraca muzyków rozpoczęła
się szesnaści lat temu, gdy Michał Wojtas zaprosił legendarnego muzyka grupy
Camel do udziału w nagraniach albumu "Neo Way". Kilka lat później
lider Amaroka brał udział w nagraniach solowego albumu Bassa, "In The
Meantime". Koncertowe spotkanie w Progresji stało się dobrą okazją do
wspólnego świętowania tej pięknej, długoletniej przyjaźni.
Jako pierwszy wystąpił Amarok.
Projekt multiinstumentalisty Michała Wojtasa w czerwcu 2017 roku powrócił z
nowym wydawnictwem. Muzykowi
na scenie towarzyszyli utalentowani współpracownicy i przyjaciele – poza
wspomnianym już basistą grupy Camel pojawili się perkusista Paweł Kowalski,
basista Konrad Pajęk, klawiszowiec Maciej Caputa, wirutoz duduka Sebastian
Wielądek oraz żona artysty Marta Wojtas, grająca na instrumentach perkusyjnych.
Około godzinny set wypełniły
kompozycje z ubiegłorocznego "Hunt" oraz
trzech starszych albumów zespołu, przenosząc słuchaczy w świat fascynujących,
malowniczych pejzaży, obfitujących w magiczne dźwiękowe doznania. Pomimo
drobnej tremy towarzyszącej muzykom na samym początku występu spowodowanej
kłopotami z mikrofonami, szybka reakcja ekipy technicznej i selektywne
nagłośnienie umożliwiły pełny odbiór tej emocjonalnej muzyki duszy,
pozwalającej zapomnieć o otaczającej rzeczywistości i poddać się hipnotyzującej
aurze. Uśmiechy nie schodziły z twarzy artystów, którzy wymieniali
porozumiewawcze spojrzenia i wspólnie improwizowali.
Michał Wojtas obdarzony jest bardzo ciepłym głosem o miękkiej
barwie, niezwykłą muzyczną wrażliwością i zasługującymi na szacunek zdolnościami
technicznych. Muzyk co rusz zaskakiwał zgromadzonych improwizacjami na gitarze,
a także umiejętnością gry na nietypowych dla muzyki rockowej instrumentach jak
harmonium i theremin. W pamięci szczególnie zapisało się magiczne wykonanie "Distorted
Souls", w którym artysta niczym czarodziej wydobywał nieziemskie dźwięki z
thereminu, wspólnie zaśpiewany z Colinem Bassem "Nuke", do którego
słowa razem z basistą napisała Marta Wojtas, wirtuozerski popis gry Sebastiana
Wielądka na duduku w "Two Sides" oraz zagrana na bis, energetyczna "Metanoia".
Ku zaskoczeniu sporej części widowni na scenie nie pojawił się wyczekiwany
niecierpliwie przez fanów Mariusz Duda, któremu muzycy dziękowali za
wieloletnią współpracę. W jego wokalną rolę w "Idyll" wcielił się za
to basista Konrad Pajęk, który w innych utworach bardzo dzielnie wspierał
Wojtasa w chórkach.
Nie był to koniec emocji
związanych ze wspólnym występem muzyków. Po pełnym duchowych uniesień koncercie
Michała Wojtasa i przyjaciół, z epizodycznym udziałem basisty zespołu Camel, role
się odwróciły. Na kolejną muzyczną godzinę głównodowodzącym na scenie Progresji
został Colin Bass, którego sekcją rytmiczną
stali się członkowie Amaroka oraz dobrze znany polskim fanom rocka
progresywnego Maciej Meller. Muzycy zaprezentowali przegląd solowego dorobku
legendarnego artysty – w setliście pojawiły się zarówno starsze nagrania, w tym
z wydanego w 2015 roku „At Wild End”, jak również niepublikowane wcześniej
kompozycje, które ukażą się na nowej płycie Bassa. Występowi towarzyszyła
rodzinna atmosfera – artyści doskonale rozumieli się na scenie, a ich radość wspólnego
grania wywołała niejeden uśmiech na twarzach słuchaczy. Colin Bass to niezwykle
ciepły, przesympatyczny człowiek i wyjątkowy wokalista, który czarująco
opowiadał o swojej twórczości, wprowadzając zgromadzonych w klimat kolejnych
kompozycji. Prawdziwą ucztą dla uszu wszystkich koneserów były natomiast
muzyczne dialogi gitar Wojtasa, Mellera i Bassa oraz ich wspólne improwizacje.
Zwieńczeniem koncertowych wrażeń
był pełen rock’n’rollowej energii występ berlińskiego zespołu Coogans Bluff, który pomimo bardzo
późnej pory (koncert rozpoczął się kilkanaście minut przed pierwszą) porwał do
tańca najwytrwalszych uczestników festiwalu. Połączenie jazzowych saksofonowych
partii z hardrockowo-bluesowym brzmieniem klasycznego rockowego instrumentarium
stworzyło mieszankę wybuchową, powalającą mocą i dynamiką, która bardzo dobrze
sprawdziła się jako zakończenie festiwalowego dnia.
Szóstą edycję Warsaw Prog Days, pomimo braku rozpoznawalnych
powszechnie gwiazd można zdecydowanie zaliczyć do udanych. Dzięki lineupowej
różnorodoności każdy miłośnik dobrej muzyki mógł znaleźć tam coś dla siebie i
świetnie bawić się przy tanecznych rockowych dźwiękach, jak również dać się ponieść
wyobraźni, podziwiając muzyczne, progresywne pejzaże.