Kto miał okazję usłyszeć Godspeed You! Black Emperor na żywo, ten prawdopodobnie na długo zapamięta to doświadczenie. Dziewięcioosobowy eksperymentalny kolektyw z Montrealu tworzy niepowtarzalny dźwiękowy spektakl, który wywołuje u słuchaczy skrajne emocje. W swojej twórczości muzycy już na wydanym dwadzieścia jeden lat temu debiutanckim albumie przekroczyli granice post rocka, czerpiąc inspiracje z muzyki klasycznej, filmowej, metalu oraz awangardy. Kompozycje zespołu zostały docenione przez włoskiego reżysera Paolo Sorentino, który wykorzystał utwór "Storm" w filmie "Młodość". Dziś stawiani są na równi z takimi muzycznymi eksperymentatorami jak Swans, Sleep oraz Sigur Ros. W kwietniu muzycy po raz kolejny przyjechali do Polski, tym razem, aby promować ostatni album "Luciferian Towers" z ubiegłego roku. Miałam okazję wziąć udział w warszawskim koncercie w Teatrze Palladium.
Kanadyjczycy słyną z niezwykle emocjonalnych, intensywnych
i długich koncertów, podczas których generują narastającą gitarowo-perkusyjną ścianę
dźwięku, przeplataną brzmieniem instrumentów smyczkowych, kreując jednocześnie
apokaliptyczny muzyczny krajobraz. Nie inaczej było i tym razem. Na scenie
warszawskiego teatru pojawiło się trzech gitarzystów, dwóch perkusistów, dwóch
basistów (jeden z nich co jakiś czas zmieniał swój instrument na wiolonczelę),
skrzypaczka oraz na kilkanaście minut saksofonistka. Muzyce towarzyszyły bardzo
ciekawe wizualizacje z taśm szpulowych oraz projektorów lampowych,
podkreślające dźwięki, które recenzenci porównują do muzycznego obrazu epoki
galopującej autodestrukcji, gdzie "zegar zagłady ustawiony jest na dwie
minuty przez północą i perspektywą katastrofy ekologicznej."
Twórczość Godspeed You! Black Emperor jest
wypadkową post-rocka, gitarowych szaleństw, dronowych zgrzytów, ambientowej
klimatyczności, orkiestrowego rozmachu oraz free-jazzowych improwizacji. Muzycy
słyną z niezwykle długich i złożonych kompozycji, które nabierają mocy bardzo
powoli i wprowadzają słuchacza w trans. Podczas dwugodzinnego koncertu artyści wykonali
jedynie pięć rozciągniętych do granic możliwości utworów, czym niejednego widza,
próbującego zidentyfikować kolejne fragmenty i skojarzyć z poszczególnymi
albumami, mogli wprowadzić w konsternację. Był to spójny występ, z minuty na
minutę nabierający intensywności, jednak momentami wystawiający możliwość
koncentracji widza na próbę. Został różnie odebrany przez słuchaczy - jedni wstrząśnięci
i zszokowani przez długie minuty po zakończeniu nie mogli wydobyć z siebie
słowa, ci mniej wrażliwi na dźwięki z kolei znudzeni wychodzili w trakcie.
Szczególnie w pamięci zapadł mi fan z Austrii, który z zachwytu, poddając się
muzycznemu transowi wpadł w szaleńczy taniec, co jak na tak wymagającą muzykę
jest zjawiskiem bardzo nietypowym.
Kontakt Kanadyjczyków z publicznością był znikomy
i ograniczył się jedynie do ukłonów na początku i końcu występu. Muzycy
ustawili się w kręgu i maksymalnie skoncentrowali na grze, jedynie sporadycznie
zerkając ukradkiem w kierunku słuchaczy, chcąc jak najdokładniej oddać
charakter kompozycji, pełnych smutku, lęku i poczucia schyłkowości,
niejednokrotnie wywołujących ciarki na skórze, zarówno z powodu poczucia
niepokoju, jak i zachwytu nad złożonością dźwięków. Podczas warszawskiego
koncertu wybrzmiały one szczególnie, budząc skojarzenia z obecną sytuacją
polityczną na świecie i niebezpieczeństwem ekologicznej zagłady. Wizualizacje
przedstawiały między innymi rozpadające się budynki przypominające te z filmu
"Fukushima Moja Miłość", opisującego sytuację w japońskim mieście po
katastrofie elektrowni atomowej, spadający samolot, czy też umierającą
roślinność. Już kilka lat wcześniej w licznych wywiadach lider zespołu, charyzmatyczny
i tajemniczy Efrim Manuel Menuck szczerze przyznawał, że w wieku szkolnym
towarzyszyły mu dwa widma objawiające się podczas sennych koszmarów - zagłady
atomowej oraz zmian klimatycznych. O zawartości "Luciferian Towers"
opowiadał, że jest to obraz "Kanady wyjałowionej ze swoich minerałów i
brudnej ropy, ogołoconej z drzew i wody, okaleczonej, tonącej w bagnie,
obłażonej przez mrówki", dodając, że "ocean to nic nie obchodzi,
ponieważ wie, że także umiera." Muzycy oddali to poczucie bardzo trafnie podczas
warszawskiego występu.
Przy okazji występu Kanadyjczyków nie sposób nie
wspomnieć o supportującej zespół polskiej wiolonczelistce o pseudonimie Resina,
która na trzydzieści minut przeniosła słuchaczy w świat muzyki neoklasycznej i
eksperymentalnej. Młoda absolwentka Gdańskiej Akademii Muzycznej tak naprawdę
nazywa się Karolina Rec i jest pierwszą Polką, która podpisała kontrakt z
prestiżową niezależną wytwórnią Fat Cat Records, z którą związani byli między
innymi Sigur Ros.
Twórczość młodej artystki można scharakteryzować
jako subtelną, refleksyjną, wyciszającą i tajemniczą. Autorskie kompozycje
Karoliny oparte są na nałożonych na siebie partiach wiolonczeli, które zapętla
na żywo przy pomocy prostych urządzeń elektronicznych oraz zwiewnych wokalizach
wykonywanych acapella. Przy delikatnym oświetleniu sceny tworzą one
niesamowity, mistyczny klimat. Występ Rec był bardzo dobrym wprowadzeniem do
koncertu Godspeed You! Black Emperor i pozwolił słuchaczom wyciszyć się przed
potężną ścianą dźwięku, którą zaserwowali Kanadyjczycy.
Warto dodać także, że oba koncerty nie
wybrzmiałyby tak dobrze, gdyby nie doskonała akustyka. Palladium jest jednym z
najlepiej nagłośnionych miejsc koncertowych w Polsce, o czym miałam okazję
przekonać się już podczas występu Slowdive w październiku 2017 roku (relacja). Warto
wybrać się tam przy okazji pobytu w Warszawie.