Długoletnim fanom rocka progresywnego i poszukującym słuchaczom zespołu Camel przedstawiać nie trzeba. Tym jednak, którzy jeszcze nie słyszeli o brytyjskiej grupie warto wspomnieć, że jest to jeden z najważniejszych przedstawicieli sceny Canterbury, na czele którego od czterdziestu siedmiu lat niezmiennie czuwa wybitny gitarzysta i kompozytor Andy Latimer.
O bogatej historii zespołu można by napisać grubą książkę, a i tak nie opowiedziałoby się wszystkich istotnych szczegółów. Muzyka grupy charakteryzuje się bogatym, przestrzennym brzmieniem opartym na urokliwych gitarowych pejzażach, wzruszających melodiach oraz improwizacjach, którego nie da się zaszufladkować w konkretnym gatunku muzycznym – słyszalne są w niej wpływy muzyki klasycznej, jazzu, bluesa, hard rocka oraz popu. Wszystko to wspaniale uzupełniają głębokie teksty kompozycji.
Działalność Camel na przestrzeni
lat cechuje twórcza i wydawnicza niezależność. Latimer i przyjaciele wydają
swoje albumy samodzielnie, nie podążając za obowiązującymi muzycznymi trendami.
Ze względu na problemy zdrowotne niestety nieczęsto koncertują. Z tym większym
entuzjazmem słuchacze wyrafinowanego rocka w całej Polsce przyjęli pod koniec
ubiegłego roku wieść o odwiedzinach muzyków w Warszawie i Zabrzu w ramach
Moonmadness Tour w czerwcowy długi weekend. Miałam przyjemność wziąć udział w
pierwszym z zapowiedzianych koncertów, który odbył się 2 czerwca w warszawskiej
Progresji.
Sobotni występ Camel był
spełnieniem marzeń wielu fanów progresywnego rocka, którzy tłumnie stawili się
w klubie. Już na ponad godzinę przed otwarciem drzwi przed Progresją ustawiła
się pokaźna kolejka oczekujących na wejście, którzy ze względu na brak numerowanych
miejsc siedzących postanowili powalczyć o przestrzeń jak najbliżej sceny.
Pierwszy weekend czerwca był w
Polsce bardzo upalny. Niespodziewanie wysokie temperatury o tej porze roku
spowodowały, że gigantyczne zainteresowanie wydarzeniem i związane z tym
zgromadzenie w klubie prawie maksymalnej liczby widzów, tj. blisko 2 tysięcy
osób miało wpływ na niedobory powietrza w koncertowej sali. Spowodowało to
konieczność pomocy ratowników medycznych podczas kilku przypadków zasłabnięć.
Służby porządkowe i organizatorzy spisali się jednak na medal, reagując
błyskawicznie i rozdając podczas koncertu słuchaczom wodę.
Każdy występ Camel to wydarzenie bez
precedensu, wypełnione dźwiękami z najwyższej muzycznej półki. Podczas trasy
Moonmadness Tour 2018, muzycy postanowili podzielić koncerty na dwie części, w
pierwszej brawurowo prezentując w całości legendarny wspomniany w tytule album z
1976 roku, w drugiej zaś przenosząc słuchaczy w muzyczną podróż po
najciekawszych fragmentach swojej fascynującej twórczości.
Kilkanaście minut po godzinie
dwudziestej rozentuzjazmowana publiczność przywitała wkraczających na scenę artystów
ogłuszającą owacją, wywołując u nich niemałe wzruszenie, które trwało od
pierwszych do ostatnich sekund występu. Tak entuzjastyczna reakcja spotęgowana
została ogłoszoną kilka dni wcześniej informacją o zdiagnozowanej u Andy’ego
Latimera przepuklinie, w wyniku której kontynuacja trasy koncertowej stanęła
pod znakiem zapytania. Dzięki szybkiej interwencji lekarza muzyk dostał
pozwolenie na dokończenie zaplanowanych występów z zastrzeżeniem, że będzie
grał na siedząco.
Pomimo wyraźnego zmęczenia i
widocznego na twarzy bólu artysta dał z siebie wszystko, doprowadzając
niejednego fana swoimi solówkami, szczerym śpiewem i emocjonalnymi podziękowaniami
do łez szczęścia. Poza gitarą i głosem, do wyrażania uczuć wykorzystywał także
flet. Jednakże nie należy pomijać kluczowej roli pozostałych muzyków. Colin
Bass, podobnie jak podczas solowego występu na Warsaw Prog Days (relacja), fantastycznie
opowiadał o kompozycjach, tłumacząc historię zawartą na albumie „Dust And
Dreams” i kilkukrotnie szczerze dziękował po polsku zgromadzonym za wsparcie
okazywane zespołowi, co rusz wymieniając z Latimerem pełne radości
porozumiewawcze uśmiechy. Przede wszystkim jednak doskonale grał na basie i
wspierał wokalnie lidera. Zapowiedział także dla mnie osobiście najwspanialszy
punkt wieczoru, „Rajaz”, jako muzyczne odzwierciedlenie marszu wielbłądów przez
pustynię.
Hipnotyzujący i nostalgiczny,
czarujący z minuty na minutę narastającą intensywnością
i wykorzystaniem bliskowschodnich brzmień utwór tytułowy z wydanego w 1999 roku albumu zwieńczyła genialna solówka na saksofonie w wykonaniu Pete’a Jonesa, który stał się cichym bohaterem wieczoru. Niewidomy klawiszowiec i saksofonista co rusz dawał popis swoich niezwykłych umiejętności, czując każdy grany przez siebie dźwięk. Szczególnie poruszające było w jego wykonaniu „Ice”, które, jak sam przyznał, było dla niego największym wyzwaniem podczas przesłuchania kandydatów na klawiszowca zespołu. Nie można zapomnieć także o perkusiście, bez którego muzyka Camel nie brzmiałaby tak wyjątkowo. Dynamiczne, a jednocześnie bardzo subtelne partie Denisa Clementa idealnie pasowały do gry pozostałych muzyków.
i wykorzystaniem bliskowschodnich brzmień utwór tytułowy z wydanego w 1999 roku albumu zwieńczyła genialna solówka na saksofonie w wykonaniu Pete’a Jonesa, który stał się cichym bohaterem wieczoru. Niewidomy klawiszowiec i saksofonista co rusz dawał popis swoich niezwykłych umiejętności, czując każdy grany przez siebie dźwięk. Szczególnie poruszające było w jego wykonaniu „Ice”, które, jak sam przyznał, było dla niego największym wyzwaniem podczas przesłuchania kandydatów na klawiszowca zespołu. Nie można zapomnieć także o perkusiście, bez którego muzyka Camel nie brzmiałaby tak wyjątkowo. Dynamiczne, a jednocześnie bardzo subtelne partie Denisa Clementa idealnie pasowały do gry pozostałych muzyków.
Koncert nie mógłby odbyć się bez utworu
z legendarnego „Stationary Traveller” (na koniec podstawowego setu zabrzmiał „Long Goodbyes”) i zagranego na bis „Lady Fantasy”,
zwieńczonego fenomenalną klawiszową partią Jonesa. Jednakże obfitował nie tylko
w pełne wzruszeń i malowniczej melancholii rozbudowane utwory, lecz także
energetyczne fragmenty, w które angażowała się aktywnie publiczność, klaszcząc,
podrygując rytmicznie i wymieniając koncertową energię z artystami, którzy
szaleli ze swoimi instrumentami, uśmiechając się do siebie oraz słuchaczy.
Warszawski występ Camel był wyjątkowym również ze względu na
fakt, że był to jeden z nielicznych w ostatnich latach koncertów z miejscami
stojącymi, dzięki czemu możliwa była większa interakcja zespołu z fanami. Z
pewnością pozostanie on w ich pamięci na długo. Opuszczając warszawski klub i
obserwując rekcję pozostałych widzów nie dostrzegłam jakichkolwiek oznak
niezadowolenia, co mnie zupełnie nie dziwi. Podczas tego koncertu zgadzało się
wszystko i w emocjonalnych przeżyciach nie przeszkodziła nawet nie do końca
działająca wentylacja.
Na koniec tej relacji chciałam
serdecznie podziękować Piotrowi Morawskiemu, który wprowadził mnie w tajniki zespołowej
twórczości i zainspirował do napisania tego tekstu oraz Tomaszowi Ossowskiemu
za podzielenie się fotografiami dokumentującymi koncertowe emocje. Dziękuję także wydawnictwu Rock-Serwis za zaproszenie zespołu do Polski.