Długo zastanawiałam się nad tym, czy podzielić się z Wami wrażeniami z wrocławskiego występu Stevena Wilsona - w końcu to nadal trasa promująca "To The Bone" i niewiele więcej o samym koncercie można napisać ponad to, o czym opowiadałam już w lutym. Jednak po kilkudniowym porządkowaniu wydarzeń w głowie doszłam do wniosku, że każdy występ tego artysty w Polsce jest wyjątkowy i warto chociażby wspomnieć o kilku istotnych sprawach organizacyjnych...
Tym razem zamiast zaprzyjaźnionego z artystą i organizującego jego koncerty od lat Wydawnictwa Rock Serwis Stevena zaprosiła do Polski agencja Prestige MJM, specjalizująca się w sprawowaniu pieczy nad zupełnie innym rodzajem wydarzeń kulturalnych, jak chociażby balet "Jezioro Łabędzie" czy "święto" elektroniki pod hasłem Music Power Explosion. Jak wiadomo, inny promotor niesie ze sobą inne standardy organizacyjne, a tym samym przyciąga też inną publiczność...
Brak doświadczenia w koncertowej
współpracy z autorami tak wyrafinowanej muzyki, jakim jest Steven Wilson widoczny był
już na kilka miesięcy przed samym wydarzeniem. Zdziwił mnie już brak promocji
samego wydarzenia - żadnych artykułów w mediach muzycznych, reklam i zajawek na
portalach społecznościowych, a nawet plakatów w większych miastach, czy choćby
samym Wrocławiu (nie było ich także przy i we wnętrzu Hali Stulecia), w wyniku
czego do wydarzenia na facebooku dołączyło ledwie kilkaset osób, a bilety w
sporej ilości były dostępne do samego końca.
Jeśli już mowa o biletach to ich
sprzedaż pozostawiała wiele do życzenia. W dniu jej rozpoczęcia okazało się, że
najlepsze sektory nie są dostępne na stronie organizatora, który jeszcze dzień
wcześniej zapewniał, że to właśnie tam będzie można nabyć najlepsze miejsca. Po
dłuższym rozeznaniu okazało się, że część z nich sprzedawał inny dystrybutor. Warto także dodać, że ceny były zdecydowanie za wysokie - za kwotę
najdroższych miejsc na lutowy koncert Wilsona można było zakupić bilet na tylną
trybunę, a cena siedzeń na płycie sali przekroczyła trzysta złotych. Co więcej,
za bilet kolekcjonerski, który sprzedawała tylko strona Prestige MJM trzeba
było zapłacić dodatkowe 20 zł plus oczywiście koszty obsługi systemu i wysyłki.
Dodam jeszcze tylko, że jego jakość pozostawiała wiele do życzenia - na zwykłym
papierze dodrukowano na środku zdjęcie artysty, co wyglądało niespecjalnie estetycznie.
Gdy płaci się takie kwoty za bilety to naturalnym jest, że oczekuje się
porządnego kolekcjonerskiego kartonika z ładnym nadrukiem… Zamykając sprawę cen
można jeszcze nadmienić, że sklepik z pamiątkami był dużo droższy niż
dotychczas i został ograniczony do koncertowego programu, ostatniego albumu
Wilsona oraz jednego wzoru koszulki.
W dniu koncertu okazało się
także, że organizator nie do końca wie, jak dobrać odpowiednie miejsce do jak
najlepszego odbioru takiej muzyki. Hala Stulecia to obiekt sportowy, zbudowany
na planie kwadratu i zupełnie nie nadający się na koncerty. Nagłośnienie w
połowie pustej sali było nie lada wyzwaniem dla dźwiękowców. Nie omieszkał o
tym wspomnieć sam Wilson, który na samym wstępie po przywitaniu po polsku z
publicznością zauważył, że tego wieczoru zarówno on i jego zespół jak i słuchacze
będą musieli dać z siebie dużo więcej, aby poczuć atmosferę koncertu i stworzyć
odpowiedni klimat. Prosił jednocześnie fanów, by wykrzesali jeszcze więcej
"polskiego entuzjazmu" niż zwykle i wstali z "meczowych"
krzeseł, jeśli będzie taka możliwość, dodając nieco
ironicznie, że ma świadomość tego, że każdy występ rządzi się swoimi
organizacyjnymi zasadami.
Wspomniałam też na początku o innej niż zwykle
publiczności. Wyraźnie dało się zauważyć, że koszty zakupu biletów znacznie
nadwyrężyły budżety wiernych fanów, którzy wykupili miejsca na tylnej trybunie, co
skutecznie uniemożliwiło im wyrażanie opisanego wyżej entuzjazmu w należytej
formie. Z przodu zaś zasiedli ludzie, którzy delikatnie rzecz ujmując, przyszli
raczej z ciekawości i zaczęli opuszczać salę, gdy zorientowali się, że to nie
jest koncert popowy, a "Permanating" to tylko wesoły wyjątek pośród
"depresyjnej" muzyki (tego sarkastycznego wyrażenia użył sam artysta
w kilku swoich międzyutworowych wypowiedziach).
Jak zachować się na takim
koncercie nie wiedziała także ochrona, która najpierw starała się powstrzymać
na siłę widzów przed opuszczaniem miejsc, a gdy artysta poprosił, by wszyscy
wstali w trakcie wykonywania "Permanating", służby porządkowe nie dały rady opanować
sytuacji, w wyniku czego część publiczności nie powróciła na miejsca i oglądała
drugą część występu na stojąco przy scenie, zasłaniając siedzącym z tyłu. Trzeba
jednak przyznać, że jedna rzecz organizatorom się powiodła - tym razem udało się
wyegzekwować zakaz fotografowania i filmowania. Tylko jednostki wyciągały w
trakcie koncertu telefony, co w dobie nagrywania wszystkiego, co się rusza można uznać za sukces.
Dość już narzekania! Pora napisać
o samym występie, który jak przystało na Stevena Wilsona, mimo trudnych
warunków, był doskonały. Artysta zawsze dobiera swoich współpracowników tak, aby zarówno na płytach, jak i na żywo
oddać pełnię emocji zawartych w swoich kompozycjach. Jak zawsze Adam Holzman,
Alex Hutchings, Craig Blundell i niezastąpiony Nick Beggs dali z siebie
maksimum. W porównaniu z lutowymi występami w Zabrzu i Poznaniu w setliście
zaszło kilka istotnych zmian, co było ukłonem Wilsona w stronę fanów,
którzy przybyli wtedy na koncerty. Muzycy wykonali nie graną dotąd "Song Of
Unborn", wieńczącą "To The Bone", o
której Wilson powiedział, że opowiada o "popieprzeniu" tego świata, a także
poruszające, akustyczne wersje "Blackfield" i "Postcard" zagrane wspólnie z
Adamem Holzmanem. Nie zabrakło także utworów z repertuaru Porcupine Tree –
wcześniej grane na trasie "Arriving Somewhere But Not Here" zastąpiła rozbudowana wersja "Don’t Hate Me", zaś za "Even Less" do zestawu wskoczyło przewrotne "The Sound
Of Muzak", które fani zaśpiewali razem z artystą.
Podobnie jak podczas poprzedniej
trasy Steven otworzył się przed słuchaczami i chętnie dzielił się
przemyśleniami na temat współczesnego świata, swojej twórczości, inspiracji i
historii powstawania utworów. Z charakterystycznym dla siebie, nieco
sarkastycznym poczuciem humoru opowiadał o depresyjnej naturze swoich
kompozycji, zauważając, że "Postcard" jest drugim najbardziej przygnębiającym
utworem, jaki napisał w karierze (który jest tym pierwszym wciąż nie wiadomo, trzeci to "Routine"), o
inspiracji kompozycjami Prince’a oraz o tym, że nie ze wszystkich swoich
utworów jest zadwolony. Ubolewał także nad kondycją współczesnej muzyki oraz
gasnącą popularnością muzyki gitarowej, z przekąsem pytając publiczność, czy
obecna na sali młodzież poniżej dwudziestego piątego roku życia wie, czym jest gitara i prezentując swojego Fendera Telecastera z 1963 roku. Nie ukrywał także swoich poglądów na temat religii i wegetariańskiego odżywiania. Pomiędzy wypowiedziami i utworami wielokrotnie dziękował
słuchaczom po polsku za przybycie i okazywane wsparcie.
Koncert trwał prawie trzy godziny
i mógłby trwać drugie tyle, gdyby tylko fanom i artystom starczyło sił, by dalej
dzielić koncertową energię. Pod koniec występu nie było już wiadomo,
kto siedzieć miał z tyłu, a kto z przodu. Fani masowo wstawali z miejsc i
podchodzili pod samą scenę, by podziękować Stevenowi i muzykom za wszystkie
emocje, których dostarczyli im tego wieczoru. Z pewnością jak zawsze pozostaną
one na długo w ich pamięci. Mam tylko nadzieję, że na następnym koncercie
Wilsona także organizacyjnie wszystko wróci do normy.
Chętnym polecam obejrzeć wypowiedź Stevena o przygotowaniach do tegorocznej trasy oraz kilka opinii obecnych na koncercie dziennikarzy. Warto wsłuchać się uważnie w materiał, aby wyłapać, czego nie przetłumaczono na język polski... ;) Jest tam też nieduża galeria zdjęć z koncertu oraz wybranych ujęć z całej trasy.