Okres wakacyjny to czas festiwali plenerowych i przeróżnych kulturalnych wydarzeń, które odbywają się na tzw. scenach letnich. Dwa lata temu na cykl bezpłatnych wakacyjnych koncertów wpadli właściciele gdańskiego Starego Maneża, organizując cotygodniowe występy pod hasłem "Muzyczne Lato". W miniony piątek w ramach trzeciej edycji tego wydarzenia przed słuchaczami zaprezentował się Daniel Spaleniak, autor jednej z najciekawszych polskich płyt ostatnich miesięcy.
Gdański koncert był częścią trasy
promującej "Life Is Somewhere Else",
nad którą pieczę sprawuje Bartosz Borówka, założyciel i szef agencji Borówka Music, słynącej z organizacji
wydarzeń muzycznych w nieoczywistych zakątkach naszego kraju. Pomiędzy wizytami
w małych polskich miejscowościach Daniel
Spaleniak chętnie odwiedza także trójmiejskie kluby. Artysta zażartował ze
sceny, że grywa tu tak często, że drogę z Łodzi do Gdańska autostradą A1 zna
już na pamięć, a panie w restauracji McDonald’s szykują jemu i kolegom z
zespołu większe hamburgery.
Humorystycznych akcentów pojawiło
się tego wieczoru więcej – chcąc rozruszać grzecznie siedzącą na wygodnych
krzesłach publikę sympatyczny muzyk opowiadał trasowe anegdoty, nawiązując do
wizyt w nocnych klubach i pytając o weekendowe plany. Między wypowiedziami,
wraz z perkusistą i basistą zaprezentował przekrojowy zestaw piętnastu kompozycji
ze wszystkich wydanych dotychczas albumów.
Jak wspominałam już w recenzji
"Life Is Somewhere Else" Daniel
Spaleniak dał się poznać słuchaczom poszukującym ciekawych brzmień cztery
lata temu za sprawą płyty "Dreamers", wypełnioną nieoczywistymi dźwiękami
oscylującymi na pograniczu folku, alternatywnego rocka i bluesa. Zapewniła ona
łodzianinowi występ na Open'er Festivalu,
gdzie zaczarował festiwalowiczów swoim głębokim, mrocznym głosem, wyśpiewując
przy akompaniamencie gitary akustycznej nostalgiczne, osobiste teksty.
Na trzeciej płycie muzyk wykreował
bardzo intymną atmosferę, pełną transowych melodii, w których dominuje mrok,
chłód i melancholia. Jej wyrazem są pulsujące gitary, delikatne uderzenia
perkusji, subtelna elektronika i duety wokalne z Katarzyną Kowalczyk z Coals. Pisałam także, że "Life Is
Somewhere Else" to muzyka do nieistniejącego filmu drogi, którego bohater
poszukuje sposobu na ucieczkę od codzienności i wszechobecnego zgiełku.
Rozmyślając przemierza bezkresne przestrzenie i podziwia uroki miejskich
opustoszałych o świcie ulic oraz zapierające dech piękno natury. Wsłuchuje się
w otaczającą go ciszę, wpatruje w ciemność i daje się ponieść emocjom.
W piątkowy wieczór okazało się
jednak, że tak spójnej, intymnej historii artysta nie był w stanie przedstawić
równie ciekawie podczas występu na żywo. Pomimo, że zwykle przearanżowanie i
dostosowanie kompozycji do koncertowych warunków działa na jej korzyść, tym
razem okazało się to zgubne. Przewaga niskich tonów, z naciskiem na podbicie
brzmienia stopy perkusyjnej spowodowała, że gitarowym melodiom i niskiej barwie
głosu ciężko było przebić się przez dominujący basowy beat, który zamienił oniryczne,
klimatyczne dźwięki w dyskotekowo-popowe piosenki, w których gdzieniegdzie
słyszalne były wpływy muzyki country.
Perkusista grał bardzo
jednostajnie, momentami wręcz nużąco, przez co słuchacz mógł mieć kłopot ze
skupieniem się na tym, co było istotne w rdzennych wersjach utworów - brzmieniu
gitar, wokalu i rzeczywistym przekazie muzyki. Odnoszę wrażenie, że
towarzyszący Spaleniakowi muzycy nie dorównywali mu artystycznym poziomem i
dużo lepiej poradziłby sobie występując solo. Dał temu dowód podczas akustycznego bisu – najlepszego momentu tego wieczoru.
Z nowej płyty wybrzmiało tylko
sześć utworów. Wybrane zostały głównie te mniej skomplikowane, w
których słychać inspiracje amerykańską muzyką ludową. Ze względu na darmowy
charakter koncertu być może miał być to celowy zabieg trafiający w gusta
masowej publiczności. Mnie jednak zupełnie nie podpasował. Co więcej, błędem ze
strony organizatora okazało się ustawienie dwóch głośników na skraju sceny, na
wysokości głów słuchaczy, w wyniku czego większość z nich zamiast selektywnego
dźwięku i pełni brzmienia otrzymała "basowy cios".
Słuchacze przyjęli Spaleniaka i
towarzyszących mu na scenie kolegów bardzo ciepło, oklaskując wykonania
poszczególnych utworów i śmiejąc się z przytaczanych anegdot. Po koncercie
artysta chętnie rozmawiał z fanami, pozował do zdjęć oraz sprzedawał i
podpisywał płyty, a odbiorców, dla których koncert był pierwszym kontaktem z
jego twórczością, zachęcał do zapoznania się z ich zawartością. W gruncie rzeczy
cel został osiągnięty – muzyk pozyskał nowych sympatyków, a większość
uczestników koncertu bawiła się wyśmienicie.