Położony kilkanaście kilometrów od Słupska Amfiteatr w Dolinie Charlotty to miejsce wyjątkowe - usytuowany nad urokliwym stawem w otoczeniu drzew przy okazji każdej wizyty przywołuje dobre muzyczne wspomnienia (np. ubiegłoroczny koncert Yes) i staje się miejscem, do którego zawsze chętnie się wraca. Doskonałą okazją do odwiedzin jest odbywający się co roku na przełomie lipca i sierpnia Festiwal Legend Rocka. W 2018 roku odbyła się już dwunasta edycja tego wydarzenia. Została podzielona na trzy części - 20 i 21 lipca na deskach amfiteatru wystąpili odpowiednio Brian Ferry oraz Billy Idol, zaś na finał festiwalu, w ubiegłą sobotę folk rockowa formacja The Waterboys oraz legendarny Alan Parsons Project.
Ciepły sierpniowy wieczór, zachodzące słońce i
malownicze widoki sprzyjają słuchaniu lekkich, wpadających w ucho dźwięków. W
tym wypadku pomysł organizatorów na zaproszenie The Waterboys okazał się strzałem w dziesiątkę.
Brytyjsko-amerykańsko-irlandzki ośmioosobowy kolektyw zachwycił połączeniem
folkowej lekkości z rockową energią i popową przebojowością, wprawiając w dobry
nastrój zgromadzonych w amfiteatrze słuchaczy. Był to występ, który połączył
pokolenia – świetnie bawili się zarówno młodsi, jak i starsi uczestnicy
festiwalu. Uśmiechom, wspólnemu klaskaniu, śpiewom, okrzykom radości, a nawet
tańcom pod sceną nie było końca.
Muzycy zaprezentowali przekrojowy, półtoragodzinny zestaw
utworów, obejmujący zarówno przeboje z lat osiemdziesiątych, jak i nowsze
dokonania. Fantastycznie sprawdziły się kompozycje z wydanego w styczniu 2015
roku „Modern Blues”, tj. „Still A Freak” oraz rozbudowany, dziesięciominutowy,
doskonale nadającym się do jazdy samochodem „Long Strange Golden Road”. Nie
zabrakło też „The Whole Of The Moon”, wielowarstwowego, poruszającego „We Will
Not Be Lovers” oraz wieńczącego całość „Fisherman’s Blues”.
Na scenie działo się tyle, że ciężko było skupić uwagę
w danej chwili na konkretnych muzykach. Instrumentaliści prześcigali się
aranżacyjnych smaczkach, jednocześnie nie odbierając kompozycjom
bluesowo-folkowego charakteru. Pojedynki na improwizacje toczyli wirtuoz
skrzypiec Steve Wickham oraz
doskonały amerykański klawiszowiec Paul
Brown. Nie brzmiałyby one jednak tak wyjątkowo, gdyby nie praca perkusisty
i gitarzystów oraz lidera zespołu Mike’a
Scotta, który dwoił się i troił grając na gitarze i klawiszach, co więcej
zachowując przy tym doskonały kontakt z publicznością, która z ochotą reagowała
na nawet najdrobniejsze jego gesty. Scott obdarzony jest ciepłym,
hipnotyzującym i pełnym melancholii głosem, który świetnie komponuje się z
opowiadanymi przez niego historiami zawartymi w tekstach utworów. Bardzo dobrze
współbrzmiał on z wokalami dwóch utalentowanych pań, Jess Kavanagh oraz Zeenie
Summers, które zachwycały naturalną energią oraz pełnym radości tańcem.
The Waterboys utwór po utworze dawali z siebie maksimum.
Zachwycili mnie przede wszystkim autentycznością i szczerością przekazu, czego
niestety nie mogę powiedzieć o występie zespołu Alana Parsonsa. Legendarny muzyk, inżynier dźwięku i producent
muzyczny, odpowiedzialny między innymi za sukces "Abbey Road" The
Beatles oraz "Dark Side Of The Moon" Pink Floyd zapisał się w
historii progresywnego rocka także jedna druga duetu The Alan Parsons Project, który założył wspólnie z nieżyjącym już Erikiem Woolfsonem. Z wiadomych przyczyn przyjechał do Doliny Charlotty z nowymi muzykami,
którzy niestety nie byli w stanie oddać należycie ducha oryginalnych
kompozycji.
Słuchając współczesnych wersji wielkich przebojów w
pierwszej części koncertu można było odnieść wrażenie, że z biegiem lat
straciły one swoją siłę rażenia. W pozytywnym odbiorze nie pomagały nawet
świetne nagłośnienie, ciekawy układ muzyków na scenie i zapierająca dech oprawa
świetlna. Przede wszystkim nie dawali rady trzej wokaliści, śpiewający niezbyt czysto i przesadnie emocjonalnie, co wydawało się nie do końca szczere i
płynące prosto z serca. Ich ekspresja wokalna zamiast przyciągać uwagę,
skutecznie zniechęcała do skoncentrowania się na scenicznym widowisku. Parsons
stojący na podwyższeniu nieco z tyłu sceny pełnił raczej rolę dyrygenta niż
członka zespołu. Samej muzyce brakowało zaś nieco energii i świeżości –
aranżacje przypominały raczej popowe przeboje Krzysztofa Krawczyka niż legendy progresywnego rocka. Wszystko to
przyczyniło się niestety do mojej ewakuacji z terenu amfiteatru jeszcze w
pierwszej części koncertu, co zdarza mi się jedynie w momentach całkowitej irytacji
prezentowaną na scenie muzyką.
Z pewnością znaczącej części publiczności odpowiadała
taka forma wyrazu – uczestnicy festiwalu chętnie angażowali się w akcje świecenia
ekranami smartfonów i kołysania się w rytm brzmiących bardzo komercyjnie
melodii, w których dominowały dźwięki klawiszy i saksofonu. Prawdopodobnie spowodowane
było to względami sentymentalnymi. Był jednak jeszcze jeden pozytywny aspekt –
artyści okazali solidarność z "muzyczną" Polską, oddając hołd niedawno
zmarłej Oldze Jackowskiej (Korze)
grając "Boskie Buenos" oraz odnieśli się do sytuacji
społeczno-politycznej w naszym kraju, poprzez wykonanie „Etiudy Rewolucyjnej” Chopina.
Pomimo nieplanowanego skrócenia muzycznych wrażeń
tegoroczną wizytę na Festiwalu Legend Rocka mogę uznać za udaną. Pogoda
dopisała, a organizatorzy dołożyli wszelkich starań, aby koncerty odbyły się zgodnie
z planem, były dobrze nagłośnione i przebiegały w przyjemnej atmosferze.