Jedni ich uwielbiają, inni zupełnie nie rozumieją ich sposobu muzycznej ekspresji. Podbili serca publiczności poszukującej nowych środków wyrazu i nietypowych dźwiękowych połączeń, jednocześnie przyprawiając o ból głowy i zniesmaczenie "wyznawców starej szkoły" black metalu.
Deafheaven to jeden z najbardziej
kontrowersyjnych zespołów na metalowej scenie. Po lipcowej premierze czwartego
albumu grupy, "Ordinary Corrupt Human Love", który poraził słuchaczy
niezwykłym połączeniem ciężaru i lekkości przyszedł czas na ogranie materiału
na żywo. Długo oczekiwany na Starym Kontynencie zespół wreszcie zawitał do
Polski, gdzie rozpoczął swoją europejską trasę koncertową, odwiedzając
warszawskie Hybrydy i poznański klub U Bazyla.
Jak pisałam w recenzji
wspomnianego wydawnictwa, znany z ekstremalnego uderzenia zespół postanowił
nagrać pełną emocji, szczerą płytę, w której nie brakuje post i black
metalowych ścian dźwięku zbudowanych z perkusyjnych galopad, hałaśliwych, lecz
bardzo melodyjnych partii gitar, mrocznego klawiszowego tła i szaleńczych
wrzasków. Są one zbilansowane przepięknymi shoegaze'owymi pejzażami,
progresywnymi gitarowymi solówkami i dream popową zwiewnością. Wszystkich tych składowych
można było doświadczyć podczas piątkowego koncertu w Poznaniu.
Pomimo nieco jesiennego chłodu na
dworze, w klubie było tego wieczoru bardzo gorąco. Nieduża sala klubu U Bazyla
wypełniła się po brzegi rozentuzjazmowanymi i głodnymi muzycznych wrażeń
słuchaczami, którzy bardzo żywiołowo reagowali na płynące ze sceny dźwięki, skacząc,
wymachując rękoma i oddając się szaleństwu w mosh pitach. Niezwykła chemia wytworzyła
się między artystami i słuchaczami już od pierwszych minut koncertu. Muzycy uśmiechali
się do siebie i dawali wyraźne znaki, że bawią się świetnie.
Charyzmatyczny lider zespołu
George Clarke hipnotyzował słuchaczy tańcem i porażającymi spojrzeniami,
wykrzykując przeszywającym do szpiku kości głosem teksty kompozycji,
oscylujących na granicy zanurzenia w mroku, ucieczki od rzeczywistości i refleksji
nad życiem. Dzielnie wtórowali mu czterej instrumentaliści - dwaj gitarzyści,
toczący ze sobą dialog i pojedynkujący na solówki i zaskakujące zagrania oraz
sekcja rytmiczna wspaniale dopełniająca zespołowego brzmienia.
Pomimo zmęczenia długą podróżą
przez ocean i zmianą strefy czasowej muzycy nie oszczędzali się. Odwdzięczyli się fanom za ciepłe przyjęcie fantastycznym
wykonaniem w sumie ośmiu rozbudowanych, ponad dziesięciominutowych kompozycji,
w tym aż pięciu z najnowszej płyty.
Był to równy i spójny występ. Szczególną
uwagę zwrócił ujmujący melancholią i shoegaze'owymi melodiami "Canary Yellow",
w którym dzięki połączeniu lekkości z black metalowymi galopadami, gdzie błyszczał
w szczególności perkusista nie brakowało także mocy. Zachwycił także dziesięciominutowy "Worthless Animal" wieńczący podstawową część setu oraz wykonane na bis "You Without End" z partią klawiszy i piękną gitarową melodią, tajemniczy "Glint" oraz "Dream House", podczas którego mosh-pitowe szaleństwo publiczności sięgnęło zenitu. Ponadto nie zabrakło wyczekanego przez wielu utworu tytułowego z "Sunbather", najpopularniejszego albumu Deafheaven.
Warto także wspomnieć, że występ
gwiazdy wieczoru poprzedził krótki, energetyczny set innego amerykańskiego
kwintetu - Inter Arma. Muzycy ze
swoim repertuarem dobrze dopasowali się do stylistyki prezentowanej przez
Deafheaven, serwując zgromadzonym mocne gitarowo-perkusyjne uderzenie, podkreślone
krzykami i sceniczną ekspresją lidera. Skutecznie rozgrzali publiczność, która
przyjęła ich gromką owacją.
Po koncercie sympatyczni muzycy
obu zespołów w przerwach między pakowaniem sprzętu chętnie rozmawiali z fanami,
podpisywali płyty i pozowali do zdjęć. Wyrażali także radość z faktu, że
wreszcie udało im się dotrzeć do Polski. Mam nadzieję, że powrócą do nas już
wkrótce.