"Hey! It's great to be back in Warsaw", przywitał się Bruce Soord z tłumem fanów, którzy przybyli w sobotni wieczór na koncert The Pineapple Thief do warszawskiej Stodoły. Muzycy powrócili do stolicy rok po pamiętnym występie w Progresji, aby promować wydany z końcem sierpnia dwunasty album studyjny, drugi nagrany z wybitnym perkusistą Gavinem Harrisonem.
Złośliwcy zwą nowe wcielenie brytyjskiego
zespołu "Porcupine Thief" albo "Pineapple Tree", ze względu na podobieństwo dwóch
ostatnich płyt do brzmienia legendarnego kwartetu Stevena Wilsona. Jest w tym
trochę racji, gdyż styl gry muzyka Porcupine Tree i King Crimson stał się
idealnym dopełnieniem melodyjnych i pełnych melancholii utworów i znakiem
rozpoznawczym Pineapple Thief.
Muzycy pojawili się na deskach
bardzo wysokiej sceny Stodoły kilka minut po godzinie dwudziestej i rozpoczęli
z pełnym ogniem, który, gdyby nie fakt, że organizator zdecydował, aby był to
koncert siedzący, porwałby publiczność do tańca. Połączenie energetycznych
gitarowych riffów, hipnotyzujących, a
jednocześnie wpadających w ucho melodii, klawiszowych pejzaży, ubarwionych
ciekawymi liniami basu i wybitnymi partiami perkusji oraz naturalnie ciepłą
barwą głosu Bruce'a Soorda spowodowały, że słuchacze od pierwszych minut dali
się ponieść dźwiękom, reagując na tyle żywiołowo, na ile pozwoliło im ciasne
usadzenie na krzesłach oraz wyjątkowo rygorystyczna tego wieczoru ochrona,
która skutecznie tłamsiła wszelkie próby poderwania się z miejsc .
Ochroniarze odpuścili dopiero pod
koniec koncertu, pozwalając wykonać widzom ogłuszającą owację na stojąco i
podziękować zespołowi za wyjątkowe emocje. Sami muzycy czuli się tego wieczoru
na scenie doskonale - uśmiechali się do siebie i toczyli instrumentalne
pojedynki. Każdy z pięciu członków zespołu dał z siebie maksimum, zachwycając
umiejętnościami technicznymi oraz lekkością grania. Mimo, że ze sceny padło
stosunkowo niewiele słów, między fanami i artystami wytworzyła się niesamowita
chemia - każda z wykonanych kompozycji nagradzana była oklaskami i okrzykami, a
w trakcie utworów osoby nie bujające się, nie tupiące rytmicznie lub nie
machające głowami stanowiły zdecydowaną mniejszość. Nie brakowało także fanów
nucących melodie, "wspomagających" Soorda i wspierającego go wokalnie
basisty Jona Sykesa w chórkach - po sali wielokrotnie niosło się gromkie
"uuu" i "ooouuu".
Nagłośnienie w klubie było bez
zarzutu - każdy instrument był dobrze słyszalny i nie zagłuszał czystego wokalu
lidera Pineapple Thief. Soord z przyjaciółmi sprawnie budowali napięcie
szesnastu wykonanych w sobotę kompozycji, łącząc hipnotyzujące melodie z
rockową dynamiką i metalowym uderzeniem. Był to spójny, równy występ, w którym
nie brakowało zarówno świeżych nagrań z dwóch ostatnich wydawnictw, jak i
smaczków dla wiernych fanów z albumów "Magnolia", "Little
Man", "Variations On A Dream" oraz "Someone Here Is
Missing".
Czystą przyjemnością było
słuchanie i oglądanie każdego z muzyków i trudno było na bieżąco decydować się,
na kim skupić uwagę w danej chwili, jednakże koncert nie mógłby odbyć się bez
jeszcze jednej ważnej osoby – technicznego zespołu, który stał się prawą ręką
Bruce’a oraz grającego fantastyczne solówki Darrana Charlesa. Podobnie jak rok
temu praktycznie co utwór przynosił on gitarzystom inne instrumenty. To dzięki
jego wsparciu oraz doskonale wykonanej pracy inżyniera dźwięku cały występ mógł
zabrzmieć olśniewająco.
Co ważne, pomimo zmiany
organizatora koncertowego (rok temu za sprawowanie pieczy nad występami zespołu
odpowiadało Wydawnictwo Rock Serwis) i zyskania statusu gwiazdy, stosunek
muzyków Pineapple Thief do fanów pozostał niezmiennie ciepły i serdeczny. Nie
pojawiły się w sprzedaży specjalne płatne dodatki do biletów, dzięki którym
można było zobaczyć się z muzykami, lecz artyści sami chętnie wyszli po
występie podpisać płyty i zamienić kilka słów ze słuchaczami. Warto podkreślić
także fakt, że koncertowy sklepik zespołu był dobrze zaopatrzony - dostępne były
kolekcjonerskie edycje albumów, koszulki, bluzy, a nawet takie rarytasy jak
pałeczki Gavina Harrisona oraz książkę z transkrypcjami jego partii w
kompozycjach Porcupine Tree wraz z komentarzem perkusisty.
Na koniec dodam jeszcze, że występ
gwiazdy wieczoru poprzedził bardzo dobry czterdziestopięciominutowy koncert
francuskiego tria LizZard. Muzycy
zaprezentowali mieszankę progresywnego malowania dźwiękami oraz rockowej
energii. Na wyróżnienie zasługuje tutaj rewelacyjna perkusistka, która swoją
charyzmatyczną grą bardzo skutecznie wspierała basistę oraz obdarzonego
ciekawym głosem śpiewającego gitarzystę. Słuchacze przyjęli artystów bardzo
ciepło i podziękowali im za bardzo dobrą grę długimi oklaskami.
O obu występach można by pisać w
nieskończoność, chwaląc poszczególnych członków obu zespołów i zachwycając się
brzmieniem każdej z kompozycji, jednakże w żaden sposób nie odda to pełni
koncertowych wrażeń, których doświadczyli wszyscy obecni tego wieczoru w
Stodole. Pozostaje tylko czekać na kolejne wizyty The Pineapple Thief i LizZard
w Polsce, gdyż po tak owacyjnym przyjęciu z pewnością ich nie zabraknie.
Poczytaj
także:
The
Pineapple Thief - Dissolution recenzja
The
Pineapple Thief - Your Wilderness recenzja
The
Pineapple Thief - Warszawa, Progresja, 7.09.2017 relacja