Magia wspomnień, wspaniała atmosfera, świetne nagłośnienie i wizualizacje, ciekawe opowieści i muzyka, która przetrwała próbę czasu – na takie koncerty czeka się z utęsknieniem, a po ich zakończeniu odczuwa się tęsknotę za emocjami, których doświadczyło się ledwie chwilę temu. Jednym z najbardziej wyjątkowych wieczorów tej jesieni był niedzielny koncert Fisha w gdańskim Starym Maneżu, który był zwieńczeniem pięciodniowej trasy koncertowej szkockiego wokalisty po Polsce.
Fish to pseudonim Dereka Williama
Dicka, który rozpoczął swoją karierę jako wokalista, autor tekstów i
współtwórca sukcesów Marillion, a następnie dzielił się ze słuchaczami
wydawnictwami solowymi. Ukochany przez
polskich fanów artysta powrócił do Gdańska po trzech latach, aby podobnie jak w
2015 roku zaprezentować po raz ostatni w całości na żywo jeden z legendarnych
albumów Marillion. Po „Misplaced Childhood” tym razem przyszedł czas na
„Clutching At Straws” z 1987 roku, będący opowieścią o pisarzu Torchu, który
rozlicza się ze swoim burzliwym życiem. Była to także okazja aby posłuchać
nowych kompozycji z niewydanego jeszcze albumu solowego „Weltschmerz”,
który ujrzy światło dzienne w 2019 roku.
Słuchanie i podziwianie na scenie
Fisha to czysta przyjemność – mimo sześćdziesięciu lat na karku, kipi energią i
nie opuszcza go poczucie humoru. To jedna z tych postaci, które potrafią
zaintrygować, skłonić do refleksji, a jednocześnie rozbawić słuchacza do łez. Jak
zwykle nie brakowało ciętych ripost i celnych żartów. Tuż po
wyjściu na scenę i głębokim ukłonie w stronę publiczności artysta przeprosił
zgromadzonych, że mimo licznych okazji wciąż nie nauczył się języka polskiego,
żartując, że bardziej realny od tego jest lot na Marsa. Wyjaśnił nonszalancko, że stołek barowy, który pojawił się na scenie nie po
to, by stanowić pomoc dla niego, lecz przede wszystkim jako rekwizyt obrazujący
koncept albumu Marillion oraz żartował z obecnych na scenie wydruków
tekstów, odnosząc się do swojego wieku i szwankującej już nieco pamięci.
Artysta co rusz zaskakiwał swoją
sprawnością fizyczną. Udawał, że musi podpierać się stojakiem do mikrofonu jak
laską, by chwilę później zacząć tańczyć.
Uśmiechał się do ludzi, czarował swoją charyzmą i chętnie dzielił
anegdotami, wspominając pierwszy pobyt w Polsce w 1983 roku, pierwsze spotkanie
z wielkim redaktorem i swoim przyjacielem Piotrem Kaczkowskim oraz jak zawsze
odnosząc się do współczesnych wydarzeń społeczno-politycznych.
Nie brakowało też opowieści o
nagrywaniu albumu „Clutching At Straws” i nawiązań do czasów, gdy prym wiodło przegrywanie
albumów i audycji radiowych na kasety. Fish żartował, że Marillion specjalnie
nagrywał albumy o długości czterdziestu sześciu minut, by utrzeć nosa tym,
którzy chcieli zmieścić dwa na dziewięćdziesięciominutowej kasecie. Wspominał
też rejestrowanie „Going Under” w jednym podejściu i późniejsze odszyfrowywanie
ze słuchu jego tekstu, by móc wykonywać go na żywo.
Znamienny był moment, gdy
punktualnie o dwudziestej pierwszej na scenę wrzucony został pakunek, którym
okazała się być koszulka z napisem KONSTYTUCJA, taka sama, jaką otrzymał od
fanów Roger Waters podczas polskich występów. Artysta odnosząc się do
oferowanego mu prezentu wyraził swoją opinię na temat sytuacji politycznej w
Polsce i Wielkiej Brytanii, a także odniósł się do tematyki zapowiadanego
solowego albumu „Weltschmerz”, wyjaśniając przyczyny przesunięcia premiery.
Rozpoczął jego nagrywanie przed dwoma laty, jeszcze zanim świat cokolwiek
usłyszał o Brexicie, prezydencie Trumpie i tym samym jego opowieść o bólu
człowieka żyjącego we współczesnych czasach rozrosła się już do dwóch albumów
CD. Z nowej płyty wykonał trzy doskonałe kompozycje, które znalazły się również na dostępnej na stoisku z merchem limitowanej EPce „A Parley With Angels”,
która ukazała się 21 września.
Warto podkreślić także, że na
początku występu artysta wystosował apel, by uszanować fakt, że koncert jest
spotkaniem fanów z zespołem i nie rejestrować go przy pomocy telefonów, dzięki
czemu wytworzyła się atmosfera jak za dawnych lat, gdy nikomu nawet nie
przechodziło przez myśl, by cokolwiek nagrywać. Fani uszanowali prośbę swojego
idola i oddali się wspólnej zabawie, chętnie reagując za zachęty do wspólnego
klaskania, śpiewając fragmenty kompozycji, a także realizując marzenie artysty
o tańczącej publiczności – wykonując kilkunastosekundowy walc ze stojącym
obok fanem, nie zważając na płeć oraz to, czy to znajomy, czy zupełnie
obca osoba.
Pod względem muzycznym koncert
był perfekcyjny – obdarzony przenikliwym, głębokim głosem z charakterystyczną
manierą Fish brzmiał niemal identycznie, jak na albumach sprzed lat. Towarzyszący mu muzycy czarowali solówkami na
gitarach i klawiszach, a sekcja rytmiczna dodawała całości energetycznego
brzmienia. Specjalnie na tej trasie do zespołu dołączyła Doris Brendel,
wspierająca Fisha wokalnie i grająca na flecie, która wystąpiła także ze swoimi
przyjaciółmi przed koncertem gwiazdy, prezentując
czterdziestopięciominutowe show. Nie pasowało ono jednak zupełnie do stylistki
progresywnych pejzaży i pełnych przestrzeni melodii charakterystycznych dla
twórczości Fisha.
Jak sama przyznała, muzyka jej
projektu skupiona jest na czerpaniu inspiracji z wielu gatunków muzycznych,
niekoniecznie mających jakikolwiek wspólny mianownik. Niestety na żywo tak właśnie
brzmiała - jak niespójna wypadkowa rocka, rockabilly, power metalu i wiejskiej biesiady.
Muzycznym „popisom” towarzyszyły zaś iście cyrkowe kolorowe stroje i pokazy –
taniec ze wstęgami, zabawa laserami i zachęcanie publiczności na siłę do
wspólnej zabawy oraz kupowania zespołowych płyt. Dla wymagających słuchaczy,
poszukujących piękna w dźwiękach był to istny koszmar.
Żeby jednak nie kończyć tej
relacji negatywnie powrócę jeszcze na moment do emocji towarzyszących
koncertowi Fisha. Występ trwał ponad dwie godziny i zakończył się długimi
ukłonami artystów i wymianą grzeczności z publicznością. Z racji położenia
Starego Maneżu po koncercie nadarzyła się okazja by spotkać się i zamienić
kilka słów z artystą i otrzymać wymarzone autografy. Była to partyzancka akcja
z rodzaju „dla wytrwałych”, gdyż wymagała ponad godzinnego oczekiwania przy
zaparkowanym nieopodal zespołowym autobusie. Było to jednak zdecydowanie warte zachodu. Oby taka okazja powtórzyła się już niebawem.