Czekałam na ten koncert kilkanaście lat, od momentu, gdy zaczęłam świadomie odkrywać brytyjską muzykę. Oglądając nałogowo MTV2 zapoznawałam się z twórczością indie rockowych zespołów na czele z Muse, Arctic Monkeys, Franz Ferdinand i Editors. Każdy z nich widziałam i słyszałam już w poprzednich latach warunkach festiwalowych, natomiast w przypadku osobnego występu miałam szansę doświadczyć na żywo jedynie koncertu pierwszego z wymienionych, w łódzkiej Atlas Arenie w 2012 roku. W minioną niedzielę nadarzyła się okazja, by spełnić swoje drugie marzenie jeszcze z czasów szkolnych i wybrać się na koncert Editors.
Brytyjski kwintet powrócił do
Polski po kwietniowych występach w Warszawie i Krakowie, promujących szósty
album "Violence",
który został bardzo dobrze przyjęty zarówno przez fanów, jak i muzyczne media, łącząc ambitny pop rodem z lat osiemdziesiątych z rockową energią i absolutnie
wyjątkowym wokalem Toma Smitha.
Przez kilkanaście lat działalności muzycy wypracowali własny styl, którego
kwintesencją jest wspomniany album, będący wypadkową pomiędzy transowością i
tanecznością generowaną przez klawiszowe motywy, porywającymi gitarowymi
pasażami, przebojowym pulsem sekcji rytmicznej oraz ekspresyjnego głosu
wokalisty, który z nieskrywaną łatwością potrafi przejść od głębokiego barytonu
do porywającego lekkością falsetu.
Warszawski występ Editors można właściwie streścić w
trzech słowach: euforia, energia, emocje. Zespół ma w Polsce armię oddanych
fanów, która podczas koncertu dawała z siebie wszystko, entuzjastycznie
reagując na płynące ze sceny dźwięki - skacząc, klaszcząc, wspólnie śpiewając
teksty i wiwatując po kilku taktach poszczególnych utworów. Nikt nie musiał
nikogo na siłę zachęcać do zabawy - reakcje były w pełni naturalne. Ze strony
zespołu nie padło wiele słów poza angielskimi i polskimi podziękowaniami,
jednak nie było takiej potrzeby - liczyła się przede wszystkim muzyka i chemia
między artystami i fanami. Uśmiech nie schodził z twarzy jednych i drugich, a
członkowie zespołu wymieniali między sobą porozumiewawcze spojrzenia wiedząc,
że grają dla świadomej, kochającej ich publiczności.
Tom Smith jak zwykle szalał za
mikrofonem, wykonując swój niepowtarzalny taniec i przyprawiając o dreszcze
ekscytacji krystalicznie czystą barwą swojego głosu. Wtórowali mu wokalnie
basista Russell Leetch oraz grający na gitarze i klawiszach Elliott Williams,
który przeżywał wszystkie kompozycje razem z Tomem, śpiewając nawet wtedy, gdy
nie przewidywała tego struktura utworu. Gitarową energią dzielił się z fanami
Justin Lockey, a na perkusji grał niezastąpiony Ed Lay, co rusz obdarzający
słuchaczy szczerym uśmiechem.
Każdy z albumów miał w
koncertowej setliście swoich reprezentantów, dzięki czemu fani starszych i
nowszych płyt mogli znaleźć coś dla siebie. Dzięki selektywnemu nagłośnieniu
świetnie zabrzmiały zarówno oparte na mocnych beatach i transowej elektronice
nowsze nagrania na czele z kipiącym agresywną energią "Violence",
płynnie łączącym się z eterycznym, rozdzierającym serce "No Harm",
opowiadającym o korporacyjnym wyścigu szczurów "Magazine" oraz
porywającym do tańca "Papillon", jak i gitarowe kompozycje, zarówno
te bardziej dynamiczne, a także te snujące się nostalgicznie.
Muzycy rozpoczęli przepięknym
"The Boxer", a zakończyli równie urokliwym "Smokers Outside The
Hospital Doors", który ze spokojnego, kameralnego utworu w ciągu kilku minut rozrósł się do stadionowego hymnu. Rewelacyjnie zabrzmiał
"Salvation", który zyskał nową aranżację opartą na brzmieniu pianina
i perkusji, "Ocean Of Night", potężny "Hallelujah (So Low),
zaśpiewany wspólnie przez fanów "A Ton Of Love" oraz reprezentanci
pierwszych dwóch albumów na czele z takimi hitami, jak "Munich",
"All Sparks", "An End Has A Start", "Blood" i
"Bullets".
Muzyce towarzyszyła bardzo dobra
oprawa świetlna, zaś tył sceny podczas całego występu zdobiła okładka
najnowszego albumu autorstwa świetnego izraelskiego fotografa i reżysera Rahi
Rezvani, współpracownika zespołu od czasów albumu "In Dream".
Koncertowo Editors są sprawnie
działającym, kipiącym energią organizmem, w którym wszystkie części zgodnie
pracują na wspólne, wyjątkowe brzmienie. To przede wszystkim jednak grupa
przyjaciół, która mimo wielu lat wspólnego grania wciąż czerpie radość z
pisania świetnych piosenek. Muzycy zaprzyjaźnili się także z triem Vök,
który towarzyszył im jako support na początku trasy. Ich ostatnim wspólnym
występem z Editors był warszawski koncert. Sympatyczni Islandczycy, na czele
których stoi wokalistka, gitarzystka i kompozytorka Margrét Rán Magnúsdóttir
zaprezentowali trzydziestominutowy przegląd swojej twórczości opartej na
dance-popowej stylistyce, a po koncercie chętnie witali się z fanami,
podpisywali płyty i pozowali do wspólnych zdjęć.
Warto dodać także, że tym razem
organizatorzy spisali się na medal. Okolice Torwaru zabezpieczała policja,
sympatyczni ochroniarze udzielali fanom wszelkich niezbędnych informacji, a
także dbali o bezpieczeństwo zgromadzonych. Po występie zaś pomagali w
rozdawaniu fanom setlist i gitarowych kostek.
W przeciwieństwie do koncertu Bauhaus
uczestnicy nie przeszkadzali sobie i potrafili się wspólnie bawić,
szanując się wzajemnie niezależnie od tego, czy dana osoba czuła potrzebę
ekspresyjnego wyrażania emocji, czy wolała słuchać w spokoju. Ponadto koncerty
rozpoczęły się i zakończyły zgodnie z planem, umożliwiając fanom sprawny powrót
do domu.