Minimum scenicznej ekspresji, maksimum muzyki i lawina emocji – tak pokrótce można opisać sobotni występ A Perfect Circle w krakowskiej Tauron Arenie. Zespół dowodzony przez jednego z najbardziej charyzmatycznych wokalistów rockowych Maynarda Jamesa Keenana i nietuzinkowego gitarzystę Billy'ego Howerdela po raz pierwszy w swojej blisko dwudziestoletniej historii działalności zagrał przed Polską publicznością.
To nie był koncert, jakiego spodziewalibyście się w wielkiej
hali – bez wizualnych fajerwerków i niepotrzebnego, sztucznego show z migającymi
światłami, tańcem i zachęcania publiczności do wspólnej zabawy. Wręcz
przeciwnie – taki występ lepiej sprawdziłby się w niedużym klubie. Minimalistyczna
oprawa została bardzo dokładnie przemyślana – w tle sceny wyświetlało się
ogromne logo A Perfect Circle w kształcie dwóch półksiężyców, ułożonych w tworzące
się wewnątrz koło, a na podłużnych ekranach co utwór zmieniały się wizualizacje
pasujące do mrocznej, nostalgicznej muzyki. Zespół wystąpił w pięcioosobowym
składzie. Skrytemu z tyłu w cieniu, na specjalnym podeście, śpiewającemu i
poruszającemu się w rytm muzyki Maynardowi oraz wtórującemu mu wokalnie i
czarującemu grą na gitarze Billy’emu towarzyszyli gitarzysta i klawiszowiec Failure i Lusk Greg Edwards, a także sekcja rytmiczna Puscifer i Eagles Of Death
Metal, tj. basista Matt McJunkins
i perkusista Jeff Friedl. Co ciekawe
wszyscy muzycy poza Keenanem byli dobrze widoczni. Był to celowy zabieg.
W związku z wprowadzeniem
całkowitego zakazu fotografowania i filmowania na widowni było wręcz ciemno, co
dodatkowo podkreślało niezwykłą atmosferę wydarzenia i pozwalało zatopić się w
płynących ze sceny dźwiękach, w których melancholijne melodie współbrzmiały ze
skłaniającymi do myślenia i wyraźnie słyszalnymi tekstami utworów, ciekawymi
partiami klawiszy, mrokiem i mocą gitar oraz dynamiką perkusji. Szczególnie w
drugiej części występu Maynard śpiewał z niezwykłą lekkością i wyczuciem,
interpretując każdy wers. Wspierali go muzycy, którzy dawali z siebie wszystko,
dzięki czemu poszczególne kompozycje zabrzmiały wyjątkowo.
Kwintet zagrał porywający, emocjonalny koncert, zabierając
słuchaczy w dźwiękową podróż obejmującą dziewiętnaście kompozycji zarówno z
„Mer De Noms” i „Thirteenth Step” jak i najnowszego „Eat The Elephant”
(recenzja tutaj).
Nie zabrakło także miejsca dla trzech nowych wersji nagrań innych wykonawców - „People
Are People” z repertuaru Depeche Mode, „(What's So Funny 'bout)
Peace, Love and Understanding” Brinsley Schwarz , a także „Dog Eat Dog” AC/DC,
który Howerdel zadedykował pamięci nieodżałowanego Malcolma Younga. Szczególnie pięknie wybrzmiały koncertowe
wersje „The Noose” i "The Package", potężna i wyczekana przez fanów
„Judith” oraz przearanżowana z naciskiem na podkreślenie brzmienia perkusji „Counting
Bodies Like Sheep to the Rhythm of the War Drums”.
Znany z dość radykalnych poglądów i kontrowersyjnych zachowań
Keenan zaskoczył publiczność kilkoma wypowiedziami. Podziękował za przybycie
fanom i bardzo dokładnie przedstawił zespół, celowo pomijając swoją osobę.
Kłaniając się pod koniec wieńczącego występ „Delicious” zezwolił na fotografowanie
i nagrywanie, oczywiście po swoim zejściu ze sceny. Wspomniany wcześniej zakaz
tłumaczył w wywiadach poprzedzających trasę Billy Howerdel. Porównał nagrywanie
na koncertach do rozmowy, w której próbując przekazać ważną informację
napotykamy na brak szacunku i lekceważenie ze strony odbiorcy, który w tym
czasie przegląda zawartość swojego telefonu. Odniósł się także do uciążliwości
rejestrowania obrazu i dźwięku dla współuczestników wydarzenia, zmuszonych do
oglądania ekranu urządzenia, zamiast wydarzeń toczących się na scenie.
Ze względu na fakt, że koncert
odbył się w arenie, a nie na mniejszej powierzchni, w niektórych punktach sali dźwięk
nie był idealny. Takie są niestety uroki dużych hal mogących pomieścić tłumy
spragnionych kontaktu ze swoimi idolami fanów i w przypadku tak znanego zespołu
bardzo trudno było o alternatywne rozwiązanie. Niedogodności były odczuwalne
szczególnie podczas występu supportującej A Perfect Circle amerykańskiej
wokalistki i kompozytorki Chelsea Wolfe, która odwiedziła Polskę w tym
roku już po raz drugi. Obdarzona wyjątkowym głosem artystka wraz ze swoim
zespołem zaprezentowała czterdziestopięciominutowy przekrój swojej twórczości,
koncentrując się przede wszystkim na dwóch ostatnich albumach „Abyss” i
ubiegłorocznym „Hiss Spun”. Gitarowe przestery, post-doom metalowa
hipnotyzująca muzyczna mgła, przeszywające do szpiku kości wokale i growle w
połączeniu z delikatnym oświetleniem stworzyły mroczny klimat, który udzielił
się obecnym w pobliżu sceny słuchaczom. Natomiast fani, którzy wykupili miejsca
nieco dalej, walczyli ze skutkami mało selektywnego nagłośnienia. Podobnie jak
podczas występu gwiazdy wieczoru, poza podziękowaniami nie padły ze sceny zbędne
słowa i artyści skupili się wyłącznie na muzyce. Brakowało jednak intymności
maleńkiego klubu, którą można było odczuwać chociażby w
poznańskiej Tamie dokładnie cztery miesiące wcześniej.
Pierwszy polski występ A
Perfect Circle z pewnością zapisze się w pamięci uczestników na długo i
znajdzie się w czołówce wielu koncertowych zestawień mijającego roku. Zdecydowanie
warto było wybrać się do Krakowa mimo trudnych warunków drogowych i pogodowych,
by doświadczyć niezwykłych wrażeń, które trudno jest opisać słowami. W czasie
prawie dwugodzinnego występu kilkukrotnie towarzyszyły mi łzy wzruszenia
wywołane nie tylko możliwością udziału w koncercie jednego z najbardziej
cenionych przeze mnie artystów po raz pierwszy w życiu, lecz także
emocjonalnością płynących ze sceny dźwięków i samej treści utworów, idealnie
pasującej do panującej za oknami nostalgicznej atmosfery. Jestem przekonana, że
nie jestem w tych odczuciach osamotniona.
Zdjęcie wykonał Tomasz Ossowski już po zejściu Maynarda ze sceny.
Zdjęcie wykonał Tomasz Ossowski już po zejściu Maynarda ze sceny.