Kto zagląda regularnie na tego bloga z pewnością zorientował się już, kim jest Steven Wilson. Po wyprzedanych występach w lutym ubiegłego roku i wakacyjnej wizycie we Wrocławiu jeden z najbardziej ukochanych artystów nie tylko przez fanów rocka progresywnego wrócił do Polski na dwa koncerty. W jakim kierunku zmierza? Co zmieniło się od jego ostatniej wizyty w naszym kraju?
To nieprawdopodobne, ale w ramach
trasy promującej "To The Bone" Steven Wilson zagrał w Polsce aż pięć
koncertów. Co więcej wszystkie odbyły się w czasie jednego roku. W związku z
tym zarówno w Łodzi jak i w Krakowie trudno było znaleźć osobę, która miała
możliwość podziwiania tej konkretnej muzyczno-wizualnej koncepcji po raz
pierwszy. Aby sprostać oczekiwaniom fanów i nie zanudzić tym samym zestawem, artysta
wprowadził kilka zmian w setliście. Tym sposobem w Łodzi i w Krakowie
zabrzmiały "Don't Hate Me" z porywającą improwizacją Stevena na
gitarze, eteryczny "Get All You Deserve", zgrabnie połączony z
wieńczącym pierwszą część wieczoru genialnym "Ancestral", pełen
eksperymentów i muzycznych dialogów "No Twilight Within The Courts Of The
Sun", mroczny, porażający magnetyzmem i wywołujący ciarki na całym ciele
"Index", wzruszający "Song Of Unborn" oraz wykonany na bis
po raz pierwszy na żywo od niemal dziesięciu lat akustyczny
"Sentimental".
Fantastycznie zabrzmiały także
"Vermillioncore", ubarwiony performance Wilsona i Holzmana, którzy
rozpoczęli go grać w maskach, hipnotyzujący "Sleep Together",
monumentalny "Home Invasion", wspólnie zaśpiewany ze Stevenem przez
fanów "The Sound Of Muzak" oraz wieńczący dwuipółgodzinny koncert jeden
z najlepszych utworów artysty "The Raven That Refused to Sing". Nie
zabrakło też miejsca dla flagowych kompozycji z "To The Bone", na czele
z singlowymi "Pariah", "Nowhere Now" i "The Same
Asylum As Before" oraz uwielbianej przez Bosonogiego pochwały radości
życia w postaci "Permanating", który jednak umieszczony w zaplanowanym
porządku utworów pomiędzy mrocznym "Index" i transowym "Song Of
I" zburzył na kilka minut klimat koncertu.
Poszczególnym kompozycjom jak
zwykle towarzyszyły bardzo ciekawe wizualizacje. W szczególności ujęły mnie
widoki londyńskich ulic spowitych mgłą i deszczem podczas "Don't Hate
Me", urzekające pięknem bajkowe obrazy stworzeń zamieszkujących oceany w
trakcie "Song Of Unborn", rytmicznie poruszające się roboty podczas
"Detonation", a także budząca postrach postać widoczna za wyświetlanym
na wizualizacji oknem i stopniowo zbliżająca się w jego kierunku.
Czym poza setlistą różniły się
tegoroczne występy od tych z lutego i lipca 2018? Przede wszystkim na prośbę
artysty zrezygnowano z miejsc siedzących na rzecz stojących, co sprawiło, że
odbiór występów stał się bardziej naturalny dla tego rodzaju muzyki, a w bardziej
energetycznych momentach chętni mogli potańczyć i się pobujać. Tym razem zakaz
fotografowania nie był rygorystycznie egzekwowany i wykonanie kilku
pamiątkowych ujęć nie stanowiło większego problemu. Dlaczego? Nie było takiej
potrzeby - publiczność w tej kwestii zachowała się bardzo dyskretnie, nie
świecąc artystom w oczy lampą błyskową i nie wkładając ekranów telefonów w
twarz.
Steven był tym razem nieco mniej rozmowny,
co prawdopodobnie wynikało głównie z samopoczucia i walki z przeziębieniem,
które doskwierało mu podczas obu wieczorów. Wykazał się jednak pełnym profesjonalizmem,
gdyż mimo kaszlu utrudniającego śpiewanie wszystkie utwory wykonał czysto i z
pełnym zaangażowaniem, za co należy mu się największy szacunek. Szczerze
dziękował wszystkim za przybycie, także w języku polskim, uśmiechał się i nisko
kłaniał. Nie zabrakło także opowieści o Fenderze Telecasterze z 1963 roku i
wpływie na jego twórczość takich artystów jak Jimi Hendrix, Prince i Jimmy
Page.
Pomimo, że w Łodzi i Krakowie
zespół wykonał dokładnie tę samą setlistę, koncerty nieco się różniły,
chociażby nastrojem i atmosferą. Łódzką Wytwórnię w czwartkowy wieczór
odwiedziły osoby spragnione muzycznego spektaklu i zatopienia się w urzekającej
pięknem wilsonowej melancholii, które podziwiały zespół na scenie chłonąc
płynące ze sceny dźwięki w ciszy i skupieniu i nagradzając owacjami po każdym
utworze. Z pewnością nie bez wpływu pozostawało tutaj doskonałe nagłośnienie
klubu, które wprawiło niejednego słuchacza w osłupienie i zachwyt. Natomiast
krakowskiemu koncertowi z racji piątku i perspektywy weekendu towarzyszyła
luźna atmosfera zabawy. Bardzo pasowało to zespołowi - Steven wyraźnie dał do
zrozumienia, że ekscytacja i entuzjazm fanów w postaci oklasków, okrzyków i
tańca pod sceną są dla muzyków jak woda na młyn, dzięki czemu grają jeszcze
lepiej, podkreślając nieco niesprawiedliwie dla wszystkich osób obecnych w
Łodzi, że początkowe powitanie zespołu w Krakowie było znacznie cieplejsze niż
wszystkie owacje razem wzięte poprzedniego wieczoru.
Krakowski koncert różnił się od
łódzkiego jeszcze jednym drobnym, acz istotnym szczegółem. Na wybranych
występach styczniowo-lutowej trasy wprowadzono udogodnienie dla wszystkich dobrze
sytuowanych bywalców koncertów - meet & greet z artystą obejmujący wcześniejsze
wejście na salę, udział w próbie oraz pamiątki w postaci płyty z autografami,
zdjęć i laminatu, dodatkowo płatne niezależnie od ceny biletu na koncert. Niestety
podobne spotkanie nie odbyło się w Łodzi, przez co fani tam obecni mogli poczuć
się pokrzywdzeni. Tym samym Steven Wilson dołączył do niechlubnego grona artystów,
którzy oczekując zapłaty za możliwość osobistego spotkania i zamienienia kilku
słów dzielą swoich sympatyków pod względem finansowym.
Co natomiast nie uległo zmianie w
porównaniu do poprzednich występów? Na pewno skład i zaangażowanie całego
zespołu i ekipy technicznej. W trakcie obu wieczorów pięcioro muzyków dało z
siebie wszystko, ubarwiając koncerty scenicznymi żartami, uśmiechając się do
siebie i dzieląc się energią z fanami. Szczególnie dało się to odczuć w
Krakowie, gdy w momentach kryzysowych Steven przeprowadził zabawny quiz, próbując
rozstrzygnąć źródło problemów technicznych z instrumentami i nagłośnieniem,
dając tym samym czas obsłudze sceny na opanowanie sytuacji. Nie zmieniła się
ekspresja sceniczna Stevena, wciąż grającego na boso i przeżywającego utwory na
swój wyjątkowy sposób, nie pozwalając oderwać od siebie wzroku.
Łódzki i krakowski występ Stevena
Wilsona były ostatnimi w Polsce przed zapowiedzianą osiemnastomiesięczną przerwą,
podczas której artysta zamierza skupić się na nagraniach nowego albumu. W jakim
kierunku pójdzie, tego oczywiście nie wiadomo. Jedno jest jednak pewne - niezależnie
od tego, czy będzie to płyta popowa, rockowa, alternatywna, progresywna,
metalowa czy nawet jazzowa, warto na nią czekać, gdyż niewątpliwie będzie intrygująca.
W kwestii zdjęć zapraszam do obejrzenia oficjalnych galerii, chociażby na stronie organizatora koncertu, Wydawnictwa Rock - Serwis i radia Rock Serwis FM.
Jeśli chcecie sprawdzić, jak było na poprzednich występach Stevena, zapraszam poniżej:
Tu natomiast recenzja ostatniego studyjnego wydawnictwa artysty: Steven Wilson - To The Bone