W wieku zdominowanym przez kulturę Internetu, tysięcy informacji na minutę i wszechobecną modę na publikowanie w sieci wszystkiego, czego dusza zapragnie naprawdę niełatwo o oryginalność. A tym bardziej, jeśli założymy, że ma jej towarzyszyć jakość. Zespołem, który łączy te dwie cechy jest bez wątpienia Jaga Jazzist - norweski kolektyw, od dwudziestu pięciu lat opowiadający swoją własną muzyczną historię, nie dającą się wpisać w gatunkowe ramy. Okazją, aby się o tym przekonać był występ muzyków w stołecznym klubie Niebo - pierwszy w Polsce od niemal ośmiu lat.
Kilka lat rozłąki z polską
publicznością i niespełna cztery od premiery ostatniego studyjnego sprawiły, że
tęsknota fanów za dźwiękami ośmioosobowego dziś kolektywu była ogromna. Dało
się to odczuć podczas warszawskiego występu - słuchacze, którzy wypełnili
kameralną salę po brzegi, już od pierwszych minut koncertu obdarzali Norwegów
gorącymi owacjami. Pozytywna energia udzieliła się artystom, którzy uśmiechali
się do siebie i publiczności prześcigając się w pomysłach na improwizacje oraz muzyczne
dialogi.
Radości wspólnego grania nie było
końca i nie przeszkodziła w tym nawet zdecydowanie zbyt mała powierzchnia sceny,
na której umieszczenie kilku zestawów klawiszy, perkusji, gitar i instrumentów
dętych tak, by każdy z muzyków miał swobodę poruszania się graniczyło z cudem. Na
szczęście jednak akustyka w pomieszczeniu pozostawała bez zarzutu, dzięki czemu
można było czerpać pełnię przyjemności ze spotkania z zespołem.
Koncert stał się także okazją do
wspomnień. Siedzący w dość nietypowym dla perkusisty miejscu, w lewym przednim
rogu sceny jeden z założycieli Jaga Jazzist, Martin Horntveth pomiędzy utworami
oprócz szczerych podziękowań za przybycie i przedstawiania poszczególnych
członków kolektywu snuł refleksje na temat zespołowych początków, wspominając
pierwszą próbę w czteroosobowym składzie z bratem Larsem, siostrą Line oraz
przyjacielem Andreasem Mjøsem. Muzyk miał wtedy zaledwie czternaście lat.
Podczas warszawskiego występu
artyści zaprezentowali przekrojowy materiał z trzech ostatnich wydawnictw,
które ukazały się nakładem prestiżowej niezależnej wytwórni Ninja Tune oraz
kompozycję "Suomi Finland" z ponad piętnastoletniego już albumu
"The Stix", jednocześnie przyznając, że długie milczenie spowodowane
jest intensywnymi pracami nad nowym studyjnym dziełem oraz codziennością.
Zagrali fantastyczny koncert,
wymykający się gatunkowym szufladkom, będący kwintesencją muzycznej otwartości
i nieograniczonej kreatywności. Kosmiczne, psychodeliczne partie gitar, szalone
klawiszowe improwizacje, wyraziste brzmienie perkusji, basowy puls, głębokie,
chwilami mroczne brzmienie tuby, porywające partie saksofonu, klarnetu, puzonu
i trąbki, zabarwione lekkością dźwięków wibrafonu połączyły się w ekscytującą,
spójną całość, którą chłonęło się z zapartym tchem. Jazz, elektronika, pop,
funk, rock progresywny, post rock, a może jeszcze coś innego? Jedno jest pewne
- Jaga Jazzist zaprezentowali się absolutnie porywająco. Zupełnie nie dziwi
więc fakt, że kilka lat temu swoją pomysłowością zachwycili między innymi
Jonny'ego Greenwooda z Radiohead, Omara Rodrigueza Lopeza z The Mars Volta i
producenta Todda Terje.
Po występie nadarzyła się okazja,
by uzupełnić zespołową dyskografię i zakupić koszulki, plecaki czy czapki, a
także porozmawiać z sympatycznymi muzykami. Na szacunek zasługuje fakt, że mimo
dwudziestopięcioletniego stażu wciąż nie odcinają kuponów od sławy, starając
się poszukiwać nowych brzmień i zaskakiwać siebie wzajemnie. Co więcej każdy
wspólny koncert traktują jak wydarzenie wyjątkowe, gdyż na co dzień zajmują się
życiem rodzinnym i zawodowym oraz solową twórczością.
Koncert w Niebie był moim
pierwszym kontaktem z zespołową muzyką "na żywo" i mam nadzieję, że
nie ostatnim. Oby na kolejny przyjazd zespołu do Polski nie trzeba było czekać
kolejnych ośmiu lat.
Zapraszam do obejrzenia zdjęć Tomka Ossowskiego: