Pamiętacie zespół King Gizzard & The Lizard Wizard? Tak, to tych siedmiu szalonych muzyków z Australii, którzy podjęli się nagrania pięciu albumów w trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Po brawurowej realizacji wyzwania zrobili sobie roczną przerwę, by zgromadzić siły twórcze i wrócić do pracy z nową energią i niesamowitymi pomysłami. Właśnie podzielili się ze światem swoim czternastym albumem studyjnym. Czym zaskoczyli tym razem?
W przypadku
King Gizzard & The Lizard Wizard nie ma miejsca na nudę. Australijski
zespół praktycznie na każdej płycie opowiada nową historię i przeciera nowe
muzyczne szlaki. Jak pisałam już w zespołowej biografii na wydanym w 2015 roku "Quarters!" wszystkie utwory
miały dokładnie tę samą długość, "Nonagon Infinity" z 2016 została
oparta na motywie nieskończoności - dziewięć kompozycji zamknięto w „pętli”,
zaś na „Flying Microtonal Banana” kompozycje nagrano w skali mikrotonowej.
Wszystkie te eksperymenty nie są jednak pozbawione dozy dobrego humoru i
naturalnej lekkości tworzenia.
Skoro były
już mikrotony, inspiracje bliskowschodnie, psychodeliczny rock rodem z lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, jazz, pop, a nawet sludge metal, to co
jeszcze można wymyślić? Stu Mackenzie i przyjaciele tym razem postanowili
zgłębić stylistykę…boogie (o czym świadczą już niektóre tytuły albumowych
nagrań), wzbogacając ją elementami jazzu, bluesa, tanecznego popu, punkowej
energii i charakterystycznych dla muzyki Australijczyków kosmicznych
odjazdów. Dwóch perkusistów, trzech
gitarzystów, dwóch klawiszowców, wirtuoz harmonijki ustnej i rozpoznawalny
wokal – w takim składzie, od początku działalności niezmiennym, można nagrywać
naprawdę niesamowite rzeczy.
“Fishing For
Fishies” to nieco ponad czterdzieści minut muzyki przepełnionej radością
wspólnego grania, pozytywną energią i lekkością. Podstawy tym razem nie
stanowią głównie gitary, lecz chwytliwe partie perkusji, taneczny puls oraz wirtuozerskie popisy na
harmonijce ustnej Ambrose Kenny-Smitha. W kompozycjach zawarte są inspiracje
sceną Los Angeles z lat siedemdziesiątych, na czele z takimi wykonawcami jak Doobie
Brothers, Ned Doheny, Savoy Brown, Juicy Lucy. W utworach “Boogieman Sam” oraz
“The Cruel Millenial” wprawiony słuchacz dostrzeże echa Status Quo, zaś w
“Acarine” i wieńczącym całość “Cyboogie” odniesienia do twórczości Daft Punk.
Wciąż jednak są to jedynie nawiązania, a całość brzmi jak rasowy album King
Gizzard & The Lizard Wizard.
Słuchając
nowych dźwięków australijskiego septetu dla towarzystwa przy okazji wykonywania
np. domowych czynności można odnieść wrażenie, że jest to lekka, łatwa i
przyjemna muzyka, którą można bezwiednie nucić, gdyż bardzo szybko wpada w
ucho. Pod przebojową warstwą melodii ukryty jest jednak ważny przekaz. Jest to
kolejny koncept-album zespołu. Autor tekstów, Stu Mackenzie zwraca uwagę na zniszczenia, jakich człowiek dokonał w
środowisku naturalnym. To w pewnym sensie fabularna przeciwwaga dla “Polygondwanaland”,
który był opowieścią o ruchach tektonicznych ziemskich kontynentów i apel
muzyków do społeczeństwa, by powstrzymać destrukcyjną falę ludzkich zniszczeń
dokonywanych na naszej planecie przez kolejne pokolenia.
Rozpocznający
album utwór tytułowy to ukryte pod warstwą humorystyczną wołanie o pomoc dla
populacji organizmów morskich, która z roku na rok w wyniku rozwoju
cywilizacyjnego stale maleje. W “The Bird Song” mowa jest o potrzebie ocalenia
gatunków zagrożonych wyginięciem, muzycznie spuentowana potężną ścianą dźwięku
pod koniec utworu. Fabularnie zwraca uwagę także trzyminutowy “Plastic Boogie”,
w którym Mackenzie i spółka wraz z wtórującym mu chórem “imprezowiczów” wyśmiewa
określenie “plastic-fantastic”, podkreślając, że w wyniku ludzkiej głupoty na
Pacyfiku pływa obecnie ogromna góra śmieci, stanowiąca zagrożenie dla
oceanicznej flory i fauny. “The Cruel Millenial” krytykuje zaś pokolenie
milenialsów.
Albumowym nagraniom towarzyszą jak zawsze pełne przekory,
zwariowane teledyski, nad którymi czuwa stały współpracownik zespołu, doskonały
grafik i projektant, Jason Galea, który jest oczywiście również autorem nowej
okładki. Przejdźmy jeszcze jednak do zawartości muzycznej. Radosny nastrój
towarzyszący utworom zostaje kilkakrotnie przełamany gitarowym przesterem
(najwięcej jest ich w „Real’s Not Real”), czy skoczną partią perkusji, by w
dwóch ostatnich kompozycjach ostatecznie ustąpić miejsca bardziej mrocznym
dźwiękom. „Acarine” zaskakuje elektronicznym groovem, z minuty na minutę bardziej
psychodelicznym, a kończący płytę „Cyboogie” szalonym dyskotekowym rytmem
zwieńczonym przesterami i zgrzytami, a następnie stopniowym wyciszeniem.
King Gizzard & The Lizard Wizard po raz kolejny pokazali
klasę i wrócili w świetnym stylu. Z pewnością albumowe nagrania są tylko punktem
wyjścia do dalszych improwizacji, rearanżacji i swobodnego jammowania, które
będą mogli usłyszeć wszyscy obecni na zespołowych koncertach. Mam nadzieję, że
doczekam się już wkrótce jednego z nich w Polsce.