Siarczyste riffy, perkusyjne galopady i mocny przekaz to dla Ciebie kwintesencja dobrego koncertu? Sprawia Ci przyjemność różnorodność stylistyczna? Zwracasz uwagę na teksty, a przy tym kochasz sceniczną energię? Jeśli Twoja odpowiedź na większość z tych pytań brzmi twierdząco, koniecznie wybierz się na koncert berlińskiego The Ocean Collective. Świetna okazja ku temu nadarzyła się w miniony piątek. Po gorącym przyjęciu podczas występów w Warszawie i Krakowie w listopadzie ubiegłego roku, muzycy odwiedzili nasz kraj ponownie, w ramach drugiej części europejskiej trasy promującej nowy, doskonały album grupy "Phanerozoic I: Paleozoic" i spotkali się z fanami "U Bazyla".
Poznański klub to
miejsce kultowe - od lat odbywają się tam kameralne koncerty, którym towarzyszy
świetna atmosfera. Bierze w nich udział świadoma publiczność, znająca i
szanująca twórczość występujących artystów, gustująca przeważnie w tak zwanych
cięższych brzmieniach, lubiąca dobrze się bawić, jednocześnie nie
przeszkadzając współuczestnikom w skupieniu na płynących ze sceny dźwiękach i
dbając o bezpieczeństwo. Umożliwiło to czerpanie pełnej radości z udziału w
koncercie. Co równie ważne, organizatorzy stanęli na wysokości zadania. Mimo
występu aż trzech zespołów - wraz z berlińskim kolektywem do Poznania
przyjechali sympatyczni Szwajcarzy z Herod
oraz Niemcy z Downfall Of Gaia -
wszystko odbyło się zgodnie z wcześniej ustalonym planem i każdy z zespołów
rozpoczął swój koncert o czasie.
Punktualnie o dwudziestej na
kameralnej scenie zjawili się czterej uśmiechnięci członkowie Herod, w tym były wokalista The Ocean z
okresu "Precambrian", Mike Pilat. Muzycy zaprezentowali porywający
półgodzinny set wypełniony brzmieniami z drugiego zespołowego albumu
"Sombre Dessein", który ukazał się przed kilkoma tygodniami. Gitarowa
energia, przestrzenność zawarta w dźwiękach, podkreślające klimat koncertu
światła, perkusyjne szaleństwo i mroczny, wyrazisty growl Pilata i wtórujących
mu gitarzystów stanowiły fantastyczne wprowadzenie do dalszych występów,
przyciągając licznie zgromadzonych w pobliżu baru słuchaczy pod samą scenę.
Artyści dwoili się i troili, dziękując za szczere owacje po każdym wykonanym
utworze. W ich pełnej przestrzeni i dynamiki twórczości przenikały się
inspiracje dźwiękami znanymi z jednej strony z dokonań Meshuggah, Gojiry i Cult Of Luna, z drugiej zaś nawet King Crimson.
Zupełnie inna atmosfera panowała
w trakcie drugiego z zaplanowanych koncertów. Black metalowcy z Downfall of Gaia zamiast na wymianę
energii z publicznością postawili na duszny klimat, "epileptyczne"
oświetlenie sceny, w nadmiarze mogące doprowadzić do obłędu i dość jednorodne
brzmienie, oparte na gitarowo-perkusyjnej ścianie dźwięku oraz growlu, ze
zdecydowanie mniejszym niż na ostatnim albumie "Ethic Of Radical
Finitude" udziałem post rockowych fragmentów, które gdy wreszcie się
pojawiły, niestety wybrzmiały z zaprogramowanej ścieżki. Publiczność była w tym
przypadku podzielona - jedni pozostali niewzruszeni, inni zaś z ochotą poddali
się dźwiękom, bujając się energicznie w rytm niełatwych i momentami za głośnych
galopad.
Gdy na deskach poznańskiego klubu,
po drobnych przetasowaniach sprzętowych i wprowadzeniu atmosfery wyciszenia przy
dźwiękach Massive Attack zameldowali się muzycy The Ocean Collective, od razu stało się jasne, na kogo czekali
zgromadzeni przy scenie słuchacze. Ogromna wrzawa, owacje i całkowite
szaleństwo już od pierwszych minut koncertu sprawiły, że rozgrzany do
czerwoności płynącą od fanów energią wokalista grupy Loïc Rossetti zdecydował
się na odważny skok w publiczność już po wykonaniu rozpoczynającego koncert,
poprzedzonego eterycznym intrem "Cambrian: Eternal Recurrence" z
ostatniego wydawnictwa grupy "Phanerozoic I: Paleozoic", o którym
pisałam w listopadzie ubiegłego roku.
Między fanami i artystami
wytworzyła się w ten sposób niesamowita chemia, która dawała o sobie znać przez
kolejne półtorej godziny. Wspomniany wokalista, który bez trudu potrafił
przejść od wyrazistego growlu po czysty wokal przywodzący momentami na myśl
wypadkową głosu Trenta Reznora z Nine Inch Nails i Joe Duplantiera z Gojiry
śpiewając skakał po scenie i głośnikach i przybijał pod koniec piątki z
fanami. Na bieżąco interpretował teksty utworów, opisujących pasjonującą
historię Ziemi.
Wtórowali mu instrumentaliści -
perkusista dawał z siebie wszystko, łącząc selektywne uderzenia z
energetycznymi blastami, gitarzyści co rusz zaskakiwali zmianami tempa i
porywającymi riffami, a odrobinę hipnotyzującej przestrzeni i pejzażowości
dodał do brzmienia klawiszowiec. Sześcioro muzyków świetnie rozumiało się na
scenie i punkt po punkcie budowało niesamowity klimat koncertu, stale
udowadniając swoje szerokie horyzonty. Zaprezentowali przekrojowy materiał z
kilku starszych i nowszych zespołowych wydawnictw, łączący slugde i post metal
z trip-hopem, post rockiem i transową tanecznością.
Podczas piątkowego koncertu
członkowie The Ocean Collective udowodnili, że zasługują na zdecydowanie
większą uwagę słuchaczy ceniących sobie różnorodność i selektywność brzmienia,
a jednocześnie interakcję zespołu z publicznością. Był to jeden z tych
wieczorów, które pozwoliły na czerpanie pełni radości z udziału w koncercie oraz
połączenie dobrej zabawy i naładowania pozytywną energią z wartością
artystyczną. Kto nie miał ochoty wybrać się do Bazyla, ten zdecydowanie ma
czego żałować.