Po muzycznym spotkaniu z trzecim solowym dziełem Bjorna Riisa przyszedł czas na jeszcze jedną propozycję dla fanów progresywnej klasyki. Jeśli wzruszasz się przy gilmourowskich solówkach, fascynuje Cię wielobarwna twórczość King Crimson, chwytają za serce przepiękne melodie zawarte w kompozycjach Camel, a Twoimi ukochanymi albumami są nieśmiertelne dzieła jak chociażby „Dark Side Of The Moon” i „Wish You Were Here”, bardzo możliwe, że przypadnie Ci do gustu muzyka Lucy In Blue.
Islandzka scena muzyczna, jak kilka
razy mogliście się już przekonać na łamach tego bloga, jest jedną z najbardziej
nietypowych i różnorodnych w Europie. Wystarczy wspomnieć chociażby
nieoczywiste dźwięki Solstafir,
wyjątkową wrażliwość Sigur Ros, którzy
zdefiniowali post rock na nowo, niezwykłe podejście Bjork do produkcji nagrań, zbuntowane dziewczyny z Kaelan Mikla - reprezentantki stylu new
wave, czy też intrygujący nie tylko eurowizyjną społeczność kontrowersyjny
kolektyw Hatari. Natomiast Lucy In Blue,
jak już się pewnie domyślacie, w bardzo zgrabny sposób połączyli art-rockową
tradycję z charakterystycznym wyspiarskim mrokiem i tajemniczością.
Kwartet z Reykjaviku od 2013 roku
niezmiennie tworzą śpiewający gitarzysta Steinþór Bjarni Gíslason, śpiewający klawiszowiec
Arnaldur Ingi Jónsson, śpiewający basista Matthías Hlífar Mogensen oraz perkusista
Kolbeinn Þórsson. Na swoim drugim albumie młodzi muzycy dzielą się ze światem kwintesencją
tego, co wypracowali na wydanym trzy lata temu debiucie, w mistrzowski sposób poruszając
się pomiędzy przeszłością i współczesnością. Prezentują crimsonowskie sekwencje,
floydowskie pejzaże i urzekające melodie z niezwykłą wrażliwością.
Nagraniom nie brakuje lekkości i
subtelności, a jednocześnie odrobiny tajemniczości i charakterystycznego
północnego klimatycznego chłodu. Uwagę zwracają przepiękne harmonie wokalne i
głębokie emocjonalne teksty, gdzieniegdzie nawiązujące do zagadnień politycznych.
To spójna muzyczna opowieść, wciągająca słuchacza od pierwszej do ostatniej minuty.
Nie ma tu gatunkowej rewolucji, jest jednak potężna dawka magii i tajemniczości,
dzięki czemu album wyróżnia się spośród setek podobnych do siebie płyt, na
których artyści usilnie próbują odtworzyć znane patenty.
Na „In Flight” wyraźnie słychać,
że członkowie Lucy In Blue darzą miłością i ogromną estymą swoich mistrzów, lecz
jednocześnie nie tracą swojego charakteru. Trudno analizować ten album dzieląc
go na poszczególne fragmenty, najlepiej słuchać go w całości. W dwuczęściowym
rozpoczynającym opowieść „Alright” malują przepiękny, urzekający przestrzenią,
wręcz hipnotyzujący pejzaż, który w miarę dalszego „zwiedzania” okolicy ujawnia
stopniowo swoje walory.
Kolejne utwory płynnie łączą się
ze sobą, zachwycając prostotą, a zarazem baśniowością, wyrażoną głównie w
partiach klawiszowych świetnie zagranych zarówno na tradycyjnych organach Hammonda, jak
i melotronie. „Respire” zachwyca crimsonowską partią gitary, „Núverandi” zaś
przepiękną melodią gitary akustycznej. Na płycie nie brakuje też bardziej
dynamicznych fragmentów, jak chociażby w „Matricide” i momentami niemal niepokojącym
„Tempest”. Dzieło wieńczą nagranie tytułowe oraz dopełniające
całości „On Ground”.
„In Flight” to dowód na to, że w
przypadku Lucy In Blue nie mamy do czynienia z kolejną muzyczną kopią klasyków
rocka lat siedemdziesiątych, lecz obiecującymi artystami, dla których te
inspiracje mogą stać się punktem wyjścia do niesamowitych, w pełni własnych
pomysłów w przyszłości. Trzymam kciuki za dalsze działania młodych muzyków. Kto
wie, może to dzięki nim już wkrótce odrodzi się moda na art-rockowe granie?
7,5/10
Posłuchaj: Lucy In Blue - In Flight