Łzy wzruszenia, ciepłe uśmiechy muzyków i spragniona emocji publiczność - tak w gigantycznym skrócie można opisać to, co wydarzyło się na warszawskim Torwarze w pierwszy wakacyjny piątek podczas koncertu Dead Can Dance - zespołu otoczonego w Polsce kultem i wielbionego przez wielopokoleniową publiczność. Każda wizyta Lisy Gerrard i Brendana Perry'ego to prawdziwe święto dla miłośników nieprzeciętnych, wymagających i poruszających dźwięków, które w koncertowych warunkach zyskują jeszcze więcej magii.
Tym razem fani czekali na powrót
swoich idoli aż sześć lat. Okazją do światowej trasy koncertowej stała się
premiera koncept-albumu "Dionysus",
o którym opowiadałam Wam w listopadzie ubiegłego roku. Co ciekawe zespół nie
potraktował występów jako promujących wspomniane wydawnictwo - w ciągu
dwugodzinnego koncertu wybrzmiał tylko jeden utwór z płyty, w towarzystwie
licznych reprezentantów innych okresów działalności legendarnej grupy, w sumie
ponad dwie godziny muzyki.
Lisa Gerrard i Brendan Perry
przyjechali do Warszawy w towarzystwie sześciorga muzyków, co stworzyło
podstawy dla przestrzennego, wielowarstwowego brzmienia zbudowanego na bazie
niemal popowej melodyjności, tajemniczej eksperymentalności, wokalnej głębi i
eteryczności oraz etnicznej tradycji z różnych stron świata. Usłyszeliśmy klawisze,
bębny, gitary, mandoliny, perkusjonalia, a przede wszystkim niezwykły chiński yangqin,
za którym skryła się majestatycznie prezentująca się na scenie w białej sukni
Lisa, niczym królowa czarująca swoim niepowtarzalnym głosem.
Najpełniej brzmiał on w baśniowym
"The Wind That Shakes The Barley", zaśpiewanym acapella niemal przy
zgaszonych światłach, który co wrażliwszego odbiorcę mógł przyprawić nie tylko
o dreszcze, lecz potok szczerych łez, czy w chóralnym, przeszywającym
przestrzeń nawiązującym do afrykańskich rytmów "Yulunga". Doskonale
śpiewał także Perry, którego głęboki, ciepły głos wspaniale kontrastował z wokalem
Lisy.
Wśród muzyków, którzy mają
zaszczyt grać na tej trasie w składzie Dead Can Dance znalazł się DavidKuckhermann, wirtuoz perkusyjnego instrumentu handpan, który przed występem legendarnej
grupy zaprezentował półgodzinny przegląd swojej własnej twórczości, zawartej na
albumie "Seven Circles", z uśmiechem na ustach wyjaśniając
publiczności po kolei tajniki gry na poszczególnych instrumentach - grał
jeszcze na perkusjonaliach oraz tradycyjnym arabskim tamburynie riq oraz
przybliżając pochodzenie i historię tajemniczych instrumentów. Po koncercie
chętnie sprzedawał płyty i rozmawiał z zainteresowanymi.
Podczas występu Dead Can Dance to
właśnie jemu najbardziej udzieliła się koncertowa energia i gdy większość muzyków
całą uwagę koncentrowała na jak najdokładniejszym wykonaniu poszczególnych utworów,
on pokusił się ponadto o delikatny taniec. Dwadzieścia kompozycji, w tym podwójny
bis zagranych zostało z największą precyzją, wyczuciem i subtelnością. Ze sceny
nie padło wiele słów poza podziękowaniami Brendana i przyznaniem przez Lisę, że
był to wyjątkowy wieczór, jednak najważniejsze były dźwięki i towarzyszące im emocje.
Muzycy uśmiechali się szeroko do
szczerze poruszonych słuchaczy, szczególnie podczas bisu, gdy do osób
siedzących w pierwszych rzędach dołączyła grupa fanów z tylnych siedzeń, która
niepostrzeżenie podeszła bliżej sceny, siadając na podłodze między rzędami, by
nie zburzyć klimatu koncertu. Nie zabrakło także kilku entuzjastycznych owacji
na stojąco. Schodząc ze sceny muzycy kłaniali się nisko, a Lisa, która ukochała
sobie Polskę szczególnie (z powodów osobistych oraz częstych występów z różnymi
projektami) posyłała w stronę słuchaczy pocałunki.
Sam Torwar sprawdził się w roli wyrafinowanej
sali koncertowej delikatnie mówiąc średnio. Sportowej hali nie dało się przekształcić
w salę teatralną, a plastikowe kubki po piwie i możliwość zakupu burgerów,
frytek i popcornu niekoniecznie wpisywały się w atmosferę samego wydarzenia. O
ile w pierwszych rzędach słychać było wybornie, to w dalszej części płyty dźwięk
dobiegający z ogromnych głośników był nieco zniekształcony, przez co szczególnie
przez pierwsze pół godziny koncertu brakowało selekcji w brzmieniu, a na pierwszy
plan wybijał się bas, który w połączeniu z różowym oświetleniem wprowadził
nieco festynowy klimat, zmieniając całkowicie odbiór muzyki zespołu. Etniczność
i eksperymentalność musiały ustąpić miejsca popowej przebojowości. Niestety
nieco przeszkadzało także nagminne nagrywanie poszczególnych fragmentów przez
niektórych uczestników koncertu.
Nie to jednak jest najważniejsze.
Podczas występu nie brakowało płynących prosto z serca uczuć i liczyła się
przede wszystkim fizyczna obecność i możliwość doświadczenia na własnej skórze
niesamowitej barwy głosu obojga liderów Dead Can Dance oraz podziękowania im
poprzez udział w koncercie za ogromny wkład w światową kulturę. Mam nadzieję,
że nie była to ostatnia szansa na spotkanie z muzykami.