Dwie sceny, sześć koncertów, wielopokoleniowa publiczność i muzyczny ogień- siódma edycja Impact Festival przeszła do historii jako prawdopodobnie najbardziej wyczekana i muzycznie wymagająca z dotychczasowych. Pamiętam początki festiwalu i koncerty Public Image Limited, Red Hot Chili Peppers i Kasabian na warszawskim Bemowie w 2012 roku - tłum ściśniętych fanów w drugiej strefie i świecący pustkami golden circle, wtedy jeszcze nie tak popularny jak obecnie. Tym razem sprawcami koncertowego zamieszania byli przede wszystkim muzycy z Los Angeles z prawie 30-letnim stażem zespołowej działalności i legenda grunge'u z Seattle, wsparci krzewicielami amerykańskiej muzycznej tradycji oraz przedstawicielami brzmień stoner'owo - doomowych.
Wiadomość o koncercie grupy Tool
w krakowskiej Tauron Arenie jesienią ubiegłego roku zelektryzowała polskich
fanów cięższych brzmień - bilety na wydarzenie z głównej puli rozeszły się
praktycznie w ciągu kilku godzin. Nic w tym dziwnego - zespół otoczony kultem,
który nie wydał płyty od 2006 roku, przekładając od kilku lat premierę nowego
materiału, co stało się już obiektem żartów słuchaczy i krytyków muzycznych,
zaskoczył wszystkich ogłaszając europejską trasę koncertową, obejmującą
pierwszy od dwunastu lat koncert w Polsce. Zdobycie wejściówek z dodatkowej
partii również wymagało nie lada determinacji, tym bardziej, że festiwalowy skład
uzupełniły takie zespoły, jak Alice In Chains, Black Rebel Motorcycle Club czy
bardzo ciekawy Uncle Acid And The Deadbeats.
Wtorek nie był lekkim dniem dla
wszystkich, którzy postanowili przyjechać do największej w Polsce
koncertowej hali. Żar lał się z nieba od wczesnych godzin porannych, nie
oszczędzając czekających pod Tauron Areną na wieczorne muzyczne szaleństwo. Tu plus należy się organizatorom za umożliwienie chętnym
posłuchania wszystkich sześciu zespołów, rozmieszczając ich koncerty czasowo tak,
by się nie nałożyły.
Najwytrwalsi
od czternastej trzydzieści mieli okazję posłuchać trzech występów plenerowych na małej
festiwalowej scenie, gdzie spaloną słońcem publiczność rozgrzewały kolejno łączące
sludge, doom i stoner rock francuski Fiend, grecki 1000 Moods i brytyjski Uncle
Acid And The Deadbeats, nawiązujący w swojej twórczości do klimatu kina grozy z lat sześćdziesiątych
i siedemdziesiątych. Z bólem serca muszę przyznać, że miałam okazję posłuchać z
daleka i bardzo pobieżnie, zmierzając z tłumem na festiwalowy teren, jedynie
ostatniego z wymienionych zespołów. Mam nadzieję nadrobić zaległości przy
następnej okazji.
Zgodnie z rozpiską piętnaście
minut po osiemnastej wystartowały koncerty na scenie głównej. Jako pierwszy
zagrał wspomniany Black Rebel Motorcycle Club, który zabrał publiczność w
podróż przez meandry blues rocka, nawiązując do muzycznej amerykańskiej
tradycji. Piędziesięciominutowy set wypełnił przekrojowy materiał, który z
powodzeniem mógł zainteresować wielbicieli tego typu brzmień, którzy do tej pory
nie słyszeli wcześniej o zespole lub nie mieli okazji jeszcze posłuchać go na żywo.
Sprawdziłby się jednak znacznie lepiej w bardziej kameralnej sali, gdzie dźwięk
rozchodziłby się równomiernie, a poszczególne instrumenty byłyby dobrze
słyszalne w każdym punkcie koncertowej przestrzeni.
Godzinny występ przedstawicieli
wielkiej czwórki z Seattle to zdecydowanie za mało dla sympatyków mrocznych,
grunge'owych gitar, perkusyjnego szaleństwa i głębokiego, melodyjnego wokalu.
Ogólnie rzecz ujmując co najmniej krzywdzące jest umieszczenie Alice In Chains
w roli supportu. Podobnie jak w przypadku BRMC taki koncert zabrzmiałby
bardziej wyraziście w mniejszym obiekcie, co jednak jest niewykonalne w
przypadku zasłużenie zresztą popularnego zespołu.
Co jednak ważne, artyści zdawali
się tym zupełnie nie przejmować. Dali z siebie maksimum i mieli świetny kontakt
z publicznością. Wokalista i gitarzysta William DuVall świetnie poradził sobie
z zarówno starszymi jak i nowszymi kompozycjami grupy, a pozostali muzycy
dzielnie go wspierali, wymieniając się koncertową energią. Zgromadzeni mieli
okazję usłyszeć przegląd zespołowych przebojów, w tym aż pięć utworów z
otoczonego kultem przez fanów albumu "Dirt". Muzycy odwdzięczyli się
za ciepłe przyjęcie długo kłaniając się, podkreślając, jak ważnym dniem jest
dla nich wizyta w Polsce, rzucając kostki i pałeczki, a na koniec wykonując
wspólne zdjęcie z publicznością.
Wszystkie opisane do tej pory w
tej relacji wydarzenia okazały się jednak tłem dla koncertu headlinera wieczoru.
Potężny, chwilami miażdżący, lecz jak na arenę selektywny dźwięk, laserowy
pokaz świateł, przemyślane wizualizacje na pięciu ogromnych ekranach i przede
wszystkim bardzo dobra setlista złożyły się na niezapomniany niemal dwugodzinny
występ. Pełne potrzaskanych sekwencji, technicznych gitarowych popisów,
perkusyjno-basowej dynamiki kompozycje na czele ze Stinkfist, Parabola, Schizm,
Aenima, The Pot, Vicarious, Jambi oraz dwoma utworami z zapowiedzianej na
koniec sierpnia nowej płyty co chwila wywoływały owacje i podziw na twarzach
fanów Toola, którzy zjechali do Krakowa z całego świata.
W przeciwieństwie do występów
artystów towarzyszących w tym przypadku o bezpośrednim kontakcie ze słuchaczami
można było zapomnieć nie tylko ze względu na wielkość samego koncertu (hala
została wyprzedana do ostatniego miejsca), lecz także specyfiki samego zespołu.
Jak nietrudno się domyślić, ze strony muzyków nie padło nic więcej poza "dobry wieczór Kraków" - co i
tak okazałoby się pewnie zbędne i zgubne dla specyficznego, hipnotycznego,
bardzo psychodelicznego klimatu występu.
Otoczony przez fanów czcią
Maynard James Keenan w swoim stylu, a także ze względu na uwarunkowania
zdrowotne, skrył się na podwyższeniu z tyłu sceny obok perkusisty, zatracając
się w śpiewanych tekstach. Czy wykonał je w stu procentach czysto pozostaje kwestią dyskusyjną - opinie w tej sprawie są podzielone, różniąc się
w zależności od miejsca odbioru koncertu. Nie da się także tego ocenić
jednoznacznie ze względu na niedoskonałe nagłośnienie sali, co w przypadku tak
dużych obiektów zdaje się być normą.
Publiczności skłonił się tylko
raz, przed przybiciem piątek z pozostałymi członkami zespołu po zakończeniu
koncertu. Kontakt z publicznością podtrzymywali gitarzyści, którzy uśmiechali
się szeroko do szalejących w tłumie słuchaczy, którzy zatracili się w kołysaniu
się i tańcu. Podrygiwali rytmicznie także ci siedzący na trybunach,
kilkukrotnie podnosząc się z miejsc, by podziękować zespołowi za emocje.
Opuszczając Tauron Arenę dało się
zauważyć, że dla wielu zgromadzonych występ Toola był niemal duchowym
przeżyciem, doznaniem prawie mistycznym, a na pewno spełnieniem marzeń. Uśmiechom
i wzajemnej wymianie zdań nie było końca. Niemałe wrażenie robiła liczba ludzi
w zespołowych koszulkach, krążących wokół hali w poszukiwaniu środków transportu
i próbujących zebrać myśli po występie. Właściwie każdy mógł czuć się
usatysfakcjonowany, gdyż mimo, że nie doświadczył bezpośredniego kontaktu z
artystami, miał okazję przeżyć jeden z najciekawszych muzycznie koncertów w
2019 roku. Pod względem technicznym był to absolutnie najwyższy poziom
muzycznego wtajemniczenia.
Poczytaj też, jak było na A Perfect Circle w grudniu 2018.
Zobacz też kilka zdjęć z wydarzenia :)