Częste, a ostatnio niemal coroczne wizyty King Crimson w Polsce stają się powoli tradycją. Cztery koncerty w 2016 roku, pięć w 2018, rozpoczynających trasę "Uncertain Times" i chciałoby się powiedzieć sześć w 2019. Tym razem jednak artyści zaplanowali u nas tylko dwa występy w przytulnej sali warszawskiego Teatru Roma, za to wyjątkowe, bo związane z obchodami zespołowego pięćdziesięciolecia.
Każdy miłośnik rockowej klasyki,
który postanowił spędzić piekielnie upalną, ostatnią środę czerwca na koncercie
w stolicy stanął przed bardzo trudnym wyborem - w trakcie koncertu King Crimson
na Stadionie Narodowym odbywał się występ Phila Collinsa, legendarnego
perkusisty Genesis. Jeśli zdecydował się na wizytę w Teatrze Roma, absolutnie
nie miał czego żałować.
Trzy godziny wyszukanej muzyki z
najwyższej półki, porywające improwizacje i szczera radość artystów - tak
pokrótce można streścić wydarzenia środowego wieczoru. Cokolwiek jednak
próbowałabym napisać na temat kunsztu wykonawczego każdego z członków siedmioosobowego
składu King Crimson, i tak nie byłabym w stanie w pełni wyrazić poziomu
jakości, talentu i wypracowanych przez lata umiejętności.
Jak zawsze w przypadku
nowego wcielenia zespołu gwoździem programu była możliwość podziwiania muzycznych
dialogów trzech perkusistów - Pata Mastelotto, Jeremiego Stacey, który pod
nieobecność Billa Rieflina grał także na klawiszach oraz uwielbianego przez
Polaków Gavina Harrisona, znanego z Porcupine Tree, a w ostatnich latach także
ze współpracy z The Pineapple Thief. Muzycy nie tylko prezentowali swoje
kosmiczne zdolności, a co najważniejsze przede wszystkim nie próbowali się ze
sobą pojedynkować, lecz współpracowali, by zespołowe brzmienie było jeszcze ciekawsze.
Wiele kompozycji zostało
zagranych wręcz z metalową energią - nie brakowało galopad, a chwilami nawet
szalonych perkusyjnych blastów, które w połączeniu z zagranymi z niezwykłą
precyzją i wyczuciem lżejszymi partiami porażały mocą, jednocześnie chwytając
za serce. Pięknie brzmiały partie instrumentów dętych Mela Collinsa, ciepły
głos i piękne gitarowe melodie Jakko Jakszyka, czy wirtuozerskie popisy basisty
Tony'ego Levina.
Nad prawidłowym przebiegiem występu
czuwał jak zawsze skryty w prawym górnym rogu podestu Robert Fripp, który nie
tylko wybornie grał na gitarze, lecz także bacznie obserwował zarówno swoich
muzyków, czujnym wzrokiem wyłapując nawet najmniejsze zawahanie, jak również
publiczność, sprawdzając, czy ktoś przypadkiem nie próbuje sprzeciwić się jego
woli o zakazie fotografowania w trakcie wykonywania utworów. Zarówno członkowie
zespołu, jak i publiczność wywiązali się ze swojego zadania wzorowo, co
wywołało szczery uśmiech legendarnego kompozytora pod koniec koncertu.
Jak wspomniałam na początku tej
relacji, okazją do ponownego spotkania zespołu z polskimi fanami stała się
pięćdziesiąta rocznica powstania King Crimson. Muzycy przygotowali dla
słuchaczy niespodziankę - w rozpoczynający wieczór "Larks Tongues In Aspic
Part 1" zręcznie wpleciony został fragment polskiego hymnu, co już na
starcie wywołało owację zgromadzonych.
Okazji do okazywania muzykom wyrazów
sympatii i podziwu było wiele. Każde wykonanie zasłuchani i zachwyceni
płynącymi ze sceny dźwiękami fani nagradzali burzliwymi oklaskami, a po
pierwszej i drugiej części długimi owacjami na stojąco. Wśród publiczności dało
się zauważyć zarówno osoby pogrążone w hipnozie, wpatrzone w poszczególnych instrumentalistów,
uśmiechniętych i kołyszących się w rytm muzyki odbiorców oraz wyjątkowo ekspresyjnych
słuchaczy, którzy wspierali zespół okrzykami radości.
Co jeszcze wykonali muzycy w środę
w Teatrze Roma? Mogłabym tu wymienić wszystkie tytuły, uzupełniając
niedoskonałości swojej pamięci danymi z setlist.fm, jednak nie to było
najważniejsze. Ogromny szacunek należy się muzykom za to, że wykonali
przygotowane kompozycje perfekcyjnie mimo doskwierającego upału i związanego z
nim wyraźnie zauważalnego zmęczenia. Poza tym liczyły się przede wszystkim
emocje - nieważne, czy w
trakcie poruszającego, wyciskającego łzy "Epitaph", energetycznego
"Easy Money", eksperymentalnego "Larks Tongues In Aspic Part
2", a może brawurowego wieńczącego całość "21st Centrury Schizoid
Man". Każdy z fanów znalazł w koncertowym zestawie z pewnością coś dla
siebie.
Siłą scenicznego wcielenia King Crimson jest to, że
można oglądać zespół kilkukrotnie, nawet podczas tej samej trasy, a i tak za
każdym razem zostanie się zaskoczonym premierowym wykonaniem, zmienioną
improwizacją, czy nową solówką. Jak przyznał w wywiadzie dla "Teraz
Rocka" Pat Mastelotto, przygotowując się do tegorocznych występów muzycy opracowali
aranżacje na cztery-pięć godzin koncertu, dzięki czemu setlista różni się w
zależności od nastroju muzyków. Na pewno można założyć, że występ potrwa około
trzech godzin i zostanie podzielony na dwie części. Cokolwiek zespół postanowi
zagrać na kolejnym koncercie można być pewnym, że znów zachwyci odbiorców
spragnionych muzycznych emocji na najwyższym poziomie.
Chętnych zapraszam do obejrzenia
kilku zdjęć, zrobionych oczywiście po zakończeniu koncertu 😊