Dwudziesty drugi czerwca dwutysięcznego dziewiętnastego roku można zaznaczyć w kalendarzu z dopiskiem "dzień wyjątkowy". To właśnie wtedy do Krakowa po raz trzeci i do Polski po raz szósty przyjechał najlepszy koncertowy zespół świata i znów "powalił wszystkich na kolana".
Polacy czekali na powrót Muse
niemal trzy lata, a na koncert arenowy siedem i pół roku. Armię fanów w
zespołowych koszulkach można było spotkać na ulicach Krakowa. Najbardziej
stęsknieni i wytrwali gromadzili się pod Tauron Areną już od wczesnych godzin
porannych, co zostało nagrodzone miejscami w pierwszym rzędzie i możliwością
bezpośredniego kontaktu z idolami. Muzycy wyszli na scenę kilka minut przed
dwudziestą pierwszą przy dźwiękach intra rozpoczynającego najnowszy album
"Algorithm", przywitani nieprawdopodobną wrzawą.
Od pierwszych minut występu nie
milkły owacje, wiwaty i wspólne śpiewy. Wspólnie świętowali niemal wszyscy
obecni w krakowskiej hali, tańcząc i skacząc, łącznie z osobami na trybunach,
które w większości nie korzystały z możliwości siedzenia, poruszając się w rytm
muzyki w miarę możliwości pomiędzy krzesełkami.
Mimo, że w koncertowej setliście
znalazł się materiał z siedmiu ostatnich wydawnictw studyjnych (zabrakło tylko
przedstawiciela debiutanckiego "Showbiz", który w tym roku obchodzi
swoje dwudziestolecie), występ był bardzo spójny. Muse zaprezentowali ponad
dwugodzinny muzyczno-świetlno-wizualny spektakl na bazie albumowej koncepcji
"Simulation
Theory", dopracowany jak zawsze w najdrobniejszych szczegółach. Poza
muzyką zespołu stworzyły go kilkudziesięciominutowe, stopniowo budujące
napięcie instrumentalne intro, laserowe światła, pokaźnych rozmiarów telebim,
akrobacje powietrzne, konfetti, wielkie
balonowe kule, wybieg w publiczność, dwie windy dla muzyków, którzy dzięki temu
pojawiali się i znikali w różnych miejscach, dodatkowa sekcja dęta, bębniarze i
kilkunastu tancerzy, stylizowanych na członków armii oraz ogromny, groźnie
wyglądający robot o pieszczotliwym imieniu Murph i retro - konsola do gier.
Perfekcyjne wykonanie i
realizacja to dowód na to, że trio z Teignmouth jest przez wielu w pełni
zasłużenie uznawane za najlepszy koncertowy zespół świata. Był to występ
niesamowicie uniwersalny, w którym wielbiciele różnych gatunków muzycznych
mogli znaleźć coś dla siebie. W kompozycjach wybranych na tę trasę popowa
przebojowość łączyła się z rockową energią i odrobiną eksperymentalności. Nie
brakowało perkusyjnych galopad, mięsistej basowej podstawy i gitarowych
odjazdów. Instrumentalne szaleństwo osiągnęło punkt kulminacyjny w trakcie
"Metal Medley" zbudowanego z pięciu najbardziej porywających,
ocierających się o metal utworów grupy - "New Born",
"Assassin", "Stockholm Syndrome", "Reapers" oraz
"The Handler". Całości dopełnił doskonały, kilkuoktawowy wokal Matthew
Bellamy'ego, który z łatwością osiągał wysokie rejestry, przyprawiając o
dreszcze. Artysta zaprezentował go w całej okazałości szczególnie w trakcie
"Pray" z soundtracku do ósmego sezonu bijącego rekordy popularności
serialu "Gra O Tron".
W tekstach utworów, pod
rozrywkową powłoką zawarty został ważny przekaz. Jesteśmy uwięzieni w pułapce symulacji,
zniewoleni przez technologię, uwikłani w polityczne układy. Działamy przeciwko
sobie samym, pozwalając, by kontrolę nad nami przejęły maszyny. Ludzkość
wkroczyła na wojenną ścieżkę, próbując zniszczyć siebie wzajemnie i otaczające
środowisko, wykorzystując do cna zasoby naturalne naszej planety. Z tym, że tym
razem zespół chciał uświadomić fanom, że nie są to już uwielbiane przez Bellamy'ego
teorie spiskowe, lecz dotykająca nas bezpośrednio rzeczywistość dwudziestego
pierwszego wieku.
Oglądając krakowski występ można
było odnieść wrażenie, że mimo upływu lat, życiowych zmian i stale rosnącego gwiazdorskiego
statusu zespołu, pomiędzy muzykami nic się nie zmieniło. Bellamy, Wolstenholme
i Howard są wciąż piękni, młodzi i pełni energii i zachowują się jak
przyjaciele ze szkolnej ławki, rozumiejący się bez słów. Mimo, że spędzili
razem w zespole dwadzieścia pięć lat, nadal cieszą się wspólnym czasem na
scenie, tocząc muzyczne dialogi i świetnie się bawiąc. Podczas koncertu znalazł
się czas nie tylko na skoki, improwizacje i spacery po wybiegu, lecz także
przybijanie piątek przez lidera z fanami.
Nie zabrakło również tradycyjnych
koncertowych rytuałów - riffu z "Back In Black" AC/DC,
basowo-perkusyjnego jamu, w którym Chris i Dom tym razem wykorzystali fragmenty
"Futurism", "Unnatural Selection" i "Micro Cuts",
zwariowanej partii Matta na kaoss padzie w "Supermassive Black Hole",
tym razem zagranej…językiem, solówki Chrisa na harmonijce ustnej we wstępie kończącego
jak zawsze występ "Knights Of Cydonia", czy też zniszczonej gitary w
finale, którą lider usiłował podrzucić tak, by złapał ją gigantycznych
rozmiarów robot oraz wieńczących całość podziękowań perkusisty za wspólnie
spędzony czas, z obietnicą możliwie szybkiego powrotu.
Wszelkie próby zachęcania publiczności
do aktywnego udziału w koncercie okazały się zupełnie zbędne. Słuchacze
doskonale wiedzieli co, robić - jak klaskać w trakcie "Uprising",
"Mercy" i "Starlight", co zaśpiewać w refrenie "Time
Is Running Out", kiedy dośpiewywać chwytliwe "oooo" w "Thouhgt
Contagion", jaki jest tekst "Dig Down", którego pół-akustyczną,
utrzymaną w stylistyce gospel wersję muzycy wykonali na wybiegu oraz jak
reagować na gitarowe zaczepki Matta przed "Plug In Baby", zagranym na
koncercie w Krakowie po raz tysięczny w zespołowej historii. To jednak nie
wszystko. Polscy fani, to jednak wyjątkowa grupa wiernych sympatyków Muse,
która podczas każdej trasy, przygotowuje dla muzyków niespodziankę. Tym razem
zorganizowali dwie akcje - ledowe okulary zakładane po wyjściu Bellamy'ego na
scenę w pierwszym utworze oraz kolorowe karteczki i latarki na "Dig
Down".
Układając w głowie tę relację od
samego początku wiedziałam, że choćbym nie wiadomo jak skrupulatnie starała się
podejść do tematu, niestety żadne zdanie czy wyrażenie nie będzie w stanie
opisać emocji, które towarzyszyły obecnym tego wieczoru w Tauron Arenie. Każdy
z fanów z pewnością przeżywał ten koncert na swój sposób, gromadząc przeróżne
wspomnienia, wzruszając się lub wpadając w euforię. Dla mnie był on niemal jak
cudowne spotkanie po latach z długo niewidzianym przyjacielem. Chciałabym go
doświadczyć ponownie i z utęsknieniem czekam na kolejną szansę, by zobaczyć
Muse na żywo.