Jest takie wyświechtane powiedzenie, używane, gdy coś nam nie do końca wyjdzie za pierwszym czy drugim razem, mówiące o tym, by nie poddawać się i spróbować jeszcze raz. "Do trzech razy sztuka!" chciałoby się zakrzyknąć radośnie, wspominając trzecią edycję festiwalu Prog In Park, która odbyła się w miniony weekend, a przynajmniej jej pierwszą odsłonę, zwieńczoną występem zespołu Opeth.
Była to już druga wizyta zespołu
na tej imprezie, co w tak krótkiej festiwalowej historii można uznać za
ewenement na skalę światową. Szwedzi zgodzili się wystąpić na Prog In Park po
dwóch latach ponownie, mając w pamięci fantastyczną atmosferę w Parku
Sowińskiego, podczas pierwszej edycji. Jak pisałam w relacji
z wydarzenia, był to wtedy jedyny koncert, podczas którego dźwięk pozostawał
bez zarzutu. Pech chciał, że kłopoty techniczne nie ominęły także drugiej
odsłony festiwalu, odbywającej się w sierpniu ubiegłego roku w Progresji.
Tym razem jednak wszystko udało
się bez zarzutu. Świadoma publiczność, chętna by słuchać płynących ze sceny
dźwięków, a nie upijać się do upadłego i "rozkręcać imprezę", co na
festiwalach zdarza się niestety dosyć często, uśmiechnięci od ucha do ucha
ludzie, piękna pogoda, dobrze przygotowana przestrzeń okołokoncertowa, ciekawy
zestaw wykonawców i przede wszystkim dobrze wyregulowane nagłośnienie złożyły
się na świetną atmosferę i bardzo dobry odbiór koncertów.
Na miejsce festiwalu wybrana
została tym razem nietypowa przestrzeń za klubem Progresja, co stało się
obiektem żartów Mikaela Akerfeldta, który w przerwach między utworami zwrócił
uwagę na stylowo i nieco niepokojąco wyglądający opuszczony budynek nieopodal
sceny i wspominając miejsce występu używał określenia "Prog In Parking Lot".
Dobry humor nie opuszczał lidera Opeth przez cały, niemal dwugodzinny występ. Jego
ironiczne żarty sytuacyjne sprawiały, że niejeden fan popłakał się ze śmiechu. Usłyszeliśmy
bajkę o polskich korzeniach, odniesienia do zespołowej historii i przygód na promie
w drodze na pierwsze koncerty w Polsce kilkanaście lat temu, opowieść o spotkaniu
z wokalistą SBB Józefem Skrzekiem i nauce języka polskiego, o wizytach w pubie
z Mikiem Portnoyem z Dream Theater i jego potrzebie nieustannego doskonalenia
swoich umiejętności i kilka innych zabawnych anegdot z przymrużeniem oka. Co
jeszcze zabawniejsze, część z nich w nieco zmienionej wersji wybrzmiała już dwa
lata temu.
Nie zabrakło także pochwał dla
polskiej publiczności, która została określona jako "miła i kulturalna"
oraz wspierająca i kochająca muzykę. Artysta docenił szczery doping fanów,
który rozlegał się po każdym utworze oraz bezpieczną zabawę w trakcie wykonywania
kompozycji - spontaniczne oklaski, okrzyk, pełne radości skoki i rytmiczne machanie
głowami, a także wspólne zaśpiewanie z nim melodyjnego "In My Time Of
Need" z "Damnation".
Opeth wystąpił pięcioosobowym
składzie, dokładnie tym samym, co dwa lata temu i wykonał dziesięć kompozycji,
których większość pokrywała się z setlistą wspominanego już kilkukrotnie
koncertu oraz zawartością DVD "Garden Of The Titans", nagranego w
legendarnym amfiteatrze Red Rocks. Niektórzy fani oczekiwali także "Haert
In Hand" - nowego utworu z zapowiedzianej na koniec września płyty
"In Cauda Venenum", który miał swoją premierę w dniu koncertu, jednak
zespół nie wykonał go z uwagi na swój profesjonalizm i nie przygotowanie jego scenicznej
aranżacji. W zamian za to wybrzmiał doskonały "The Drapery Falls".
Nie było także miejsca na bis. Akerfeldt
z rozbrajającą ironią przyznał, że aby zespół grał kolejne dwie albo dziesięć
godzin, fani musieliby zapłacić kolejną równowartość biletu. Zaznaczył także,
że wraz z przyjaciółmi nie będzie udawał, że schodzi ze sceny i wraca na nią po
burzliwych oklaskach, wyśmiewając tym samym pozorowane zachowania muzyków.
Żartował też z siebie, zaznaczając, że z koncertu na koncert od prawie trzech
dekad wykonuje te same pozy, odchodząc kawałek od mikrofonu i grając na gitarze
dla publiczności.
O wykonawczym kunszcie każdego z
muzyków można rozpisywać się w nieskończoność, a i tak nie wyczerpałoby
się tematu. Idealnie ustawione nagłośnienie umożliwiło podziwianie gitarowych riffów
i solówek, perkusyjnych blastów i galopad, klawiszowych szaleństw i basowej
mocy. Nie było miejsca na instrumentalne pomyłki - każdy z wykonanych utworów
zabrzmiał perfekcyjnie. Zmiany tempa, miażdżąca moc, selektywność brzmienia - był
to jeden z tych koncertów, podczas którego zgadzało się wszystko. Wokal Akerfeldta
nie stracił nic ze swojej siły rażenia i świetnie sprawdził się zarówno w wersji
mrocznego growlu jak i melodyjnego, czystego jak kryształ śpiewu. Kłaniając się
publiczności muzycy obiecali, że powrócą do Polski po premierze nowego
materiału. Pozostaje wierzyć im na słowo i cierpliwie czekać na koncertowe ogłoszenia.
Warto dodać jeszcze, że zanim zapadł zmierzch
i na scenę Prog In Park wkroczył Opeth, zgromadzonych na festiwalu słuchaczy
rozgrzali kolejno Sermon, Alcest, Tesseract oraz Fish z zespołem. Każdy z wymienionych
wykonawców zagrał bardzo solidny set, prezentując się z najlepszej możliwej
strony. Najwięcej emocji wywołał u mnie występ francuskich pionierów stylu
blackgaze, których miałam wcześniej okazję posłuchać wcześniej trzykrotnie, w
tym dwa razy przez koncertami Anathemy
w listopadzie 2017 roku. Najbardziej
energetyczne show zaprezentował Tesseract, którego wokalista porwał publiczność
swoją charyzmą i bezpośrednim kontaktem. Natomiast Fish, podobnie jak podczas ubiegłorocznej
trasy ujął fanów swoją szczerą radością z przebywania na scenie z
przyjaciółmi i uroczym tańcem. Krótko mówiąc był to festiwalowy dzień pełen wrażeń.