To prawdopodobnie jeden z najbardziej wyczekiwanych albumów tego roku i zapewne trudno będzie znaleźć źródło, które nie opublikuje jego recenzji. Nic w tym dziwnego - w końcu o Tool i charyzmatycznym Maynardzie Jamesie Keenanie słyszał praktycznie każdy, kto choć trochę interesuje się muzyką rockową. W momencie, gdy większość fanów i muzycznych dziennikarzy przestała wierzyć, że doczeka się kiedykolwiek nowego wydawnictwa kultowego zespołu, który stworzył podwaliny metalu progresywnego, muzycy wreszcie ostatecznie i nieodwracalnie potwierdzili datę premiery swojego siódmego dziecka.
Koncept "Fear
Inoculum", jak podawały już wcześniej internetowe i prasowe źródła, oparty
jest o cyfrę siedem. Tyle jest kompozycji na płycie w wersji fizycznej (w
cyfrowej zaplanowano trzy dodatkowe), w takim tempie utrzymane są albumowe
rytmy, zagrane 7/3, 7/4 czy też na 21 (co jak łatwo policzyć daje 3 razy 7), do
tej cyfry nawiązuje okładka, miał ją też w głowie lider grupy układając pełny
pomysł na wydawnictwo. Ale czy warto się aż tak zagłębiać? W końcu na płycie dominują
instrumentalne galopady, charakterystyczne partie wokalne Maynarda i
długie, całkowicie nieradiowe formy.
To płyta dokładnie taka, jakiej
chcieliby fani - bez jakiejkolwiek wolty stylistycznej, co nie jest żadnym
zaskoczeniem, gdy spojrzy się w historię zespołowych wydawnictw. Wypełniona
jest doskonałym brzmieniem basu, narastającym napięciem, gitarowymi solówkami i
riffami oraz perkusyjnymi popisami zapierającymi dech. Wszystko układa się tak,
jak powinno, co staje się niebezpiecznie nudne. Dźwięk został dopracowany do
perfekcji, muzycy zagrali swoje partie najlepiej jak potrafili, Maynard
zaśpiewał ważne teksty emocjonalnie, wykorzystując zarówno liryczną jak i
ostrzejszą stronę swojego wokalu, a kompozycje ułożyły się w spójną muzyczną
opowieść.
Cokolwiek bym o tym albumie
napisała i tak znajdą się osoby, które albo przyznają, że właśnie tego chcieli
i kochają Tool za tę perfekcję brzmieniową i przekaz oraz tacy, którzy
stwierdzą, że to technicznie bardzo dobrej jakości odgrzewany kotlet. Więcej
zaskoczeń na pewno przyniósł nowy album A Perfect Circle, gdzie Keenan i
Howerdel pokusili się o kilka gatunkowych eksperymentów. Tu szaleństw
stylistycznych nie ma może poza jedynym krótkim utworem na albumie -
"Chocolate Chip Trip", który intryguje solówką perkusyjną Danny’ego
Carreya kontrastującą z elektronicznym tłem.
W pozostałych kilkunastominutowych
fragmentach dzieje się jak zawsze dużo, jednak nie wykraczają te dźwięki poza artrockowe
pejzaże, stopniowo rozwijające się w metalowe galopady, zabarwione
elektronicznymi i etnicznymi smaczkami. Jest dobrze, chwilami wręcz błogo dla
fanów takich brzmień, a jednocześnie nie ma tu nic ponad to, do czego muzycy
nas przyzwyczaili przed laty.
Oczywiście jak to bywa w
przypadku Tool nie sposób pominąć samą formę wydania. Dla chętnych jak zawsze
będzie dostępna wersja deluxe, w której tym razem znajdą się składane na trzy
części opakowanie z 4-calowym ekranem z ekskluzywnym nagraniem wideo, przewód
USB do ładowania urządzenia, 2-watowy głośnik, 36-stronicowa książeczka i kod do
pobrania wersji cyfrowej. Z pewnością nie zabraknie chętnych do powiększenia
swojej kolekcji płyt o tę propozycję.
Można się tym albumem zachwycić,
można także znudzić - wszystko zależy od oczekiwań słuchacza. Przychodzi mi na
myśl wiekowa już piosenka Maryli Rodowicz, w której artystka śpiewa słynne
"ale to już było…", z tym, że w przeciwieństwie do dalszego tekstu tego
przeboju, właśnie wróciło - odżyły wspomnienia oraz pojawiła się szczera radość
z faktu, że zespół istnieje, ma się dobrze i wciąż potrafi nagrywać świetne
dźwięki. Jedno jest pewne - Tool powrócił w swoim stylu, jednocześnie podkreślając,
że żaden z obecnie bardziej płodnych zespołów, jak chociażby Soen, czy Wheel,
bardzo inspirujących się pomysłami artystycznymi Amerykanów, nie jest w stanie
mu dorównać.
7,5/10
Posłuchaj: Tool - Fear Inoculum