Wyprzedana trasa koncertowa, ogłuszający pisk, nieustający doping i szampańska zabawa pod sceną - brzmi jak wspomnienie występu gwiazdy pop w wypełnionej po brzegi hali lub na płycie ogromnego stadionu. Nic tym razem. Takich i podobnych reakcji doczekali się muzycy Riverside, którzy w ramach cyklu polskich koncertów pod szyldem "I'm Your Private Wasteland Tour" postanowili odwiedzić kilka nieoczywistych miejsc, niekoniecznie kojarzących się z wydarzeniami muzycznymi. W ostatni weekend trasy zawitali do Koszalina, przy okazji uświetniając otwarcie Centrum Eventowego G38.
Riverside po wydaniu "Wasteland"
stali się gwiazdami światowego formatu, gromadząc na koncertach na całym
świecie słuchaczy spragnionych muzyki przystępnej, lecz niebanalnej i niosącej
w słowach ważny przekaz. Mimo zyskanej sławy nie odpuścili, lecz postanowili
dalej się rozwijać i poszukiwać nowych inspiracji. Dołączenie do koncertowego
składu na stałe Macieja Mellera dodało im skrzydeł i sprawiło, że odzyskali
radość wspólnego grania i zapragnęli podzielić się nią z fanami. Było to dla
członków zespołu niezwykle ważne po stracie przyjaciela i gitarzysty Piotra
Grudzińskiego i niełatwej decyzji o kontynuacji działalności pod szyldem Riverside.
Trasa "I'm Your Private Wasteland
Tour", podobnie jak jej poprzedniczka, stała się symbolicznym zakończeniem
zespołowej żałoby i celebracją radości z faktu, że muzycy przetrwali trudny okres
dzięki nieustającemu wsparciu słuchaczy, spośród których najwierniejsi
towarzyszą im na kilkunastu-kilkudziesięciu koncertach rocznie. By uczcić
niezwykłą więź łączącą zespół i jego sympatyków artyści tym razem postanowili zrezygnować
z koncertów w dużych miastach i zorganizować serię występów w małych klubach,
by stanąć z fanami oko w oko, móc obserwować ich reakcje i przeżywać muzyczne
wieczory wspólnie z nimi, a także przypomnieć sobie zespołowe początki, gdy gra
w kameralnych, nierzadko dusznych salach była dla muzyków chlebem powszednim.
Wspomnianą szeroko pojętą radość
dało się odczuć jeszcze przed samym występem. Na kilkadziesiąt minut przed otwarciem
bram klubu ustawiła się długa kolejka fanów, którzy z uśmiechem na ustach wymieniali
się wrażeniami z poprzednich koncertów, a następnie z ekscytacją i lekką niecierpliwością
czekali w pierwszych rzędach przy scenie. Atmosferę rosnącej adrenaliny
budowało dodatkowo dobiegające z głośników dwudziestominutowe intro - hipnotyzująca
ścieżka dźwiękowa, którą wypełniły skrzek kruków, dźwięki skrzypiec, szczypta
elektroniki i psychodeliczne szumy, dokładnie ta sama, którą mieli okazję
usłyszeć wszyscy ci, którzy wybrali się na koncerty ubiegłorocznej trasy, krótko
po premierze wspomnianej już przełomowej płyty.
Eksplozja szczęścia nastąpiła,
gdy na scenie pojawili się członkowie zespołu. Przywitani owacyjnie rozpoczęli
dość przewrotnie, od urzekającej pięknem i niosącej nadzieję i ciepło ballady
"The Night Before". Kilka minut później nastąpiło energetyczne
uderzenie w postaci "Acid Rain" oraz "Vale Of Tears", których
siarczyste riffy, galopady i klawiszowe odjazdy wprowadziły fanów w prawdziwą
ekstazę. Podskokom, kołysaniu się, rytmicznemu machaniu głowami i tańcom nie
było końca już do samego końca trwającego ponad dwie godziny koncertu.
Podczas występu nie brakowało
okazji do współpracy obecnych na scenie i słuchaczy, co podkreślił żartobliwie
Mariusz Duda, przyznając, że na koncertach promujących album "Wasteland"
muzycy zmuszają fanów do interakcji. Starannie wyselekcjonowane utwory bogate w
chóralne wstawki były wręcz stworzone do wspólnego śpiewania i rytmicznego
klaskania. Zaangażowanie publiczności spełniło oczekiwania zespołu - z twarzy
członków Riverside nie schodziły uśmiechy, co dało się zauważyć w szczególności
u Michała Łapaja, szalejącego za klawiszami, bawiącego się thereminem i czerpiącego
autentyczną radość ze wspólnej gry z kolegami.
Bardzo widowiskowo wyglądały
także podskoki i ekspresja sceniczna Mariusza Dudy, niejednokrotnie toczącego instrumentalne
pojedynki z przymrużeniem oka ze wspomnianym klawiszowcem oraz czarującego solówkami
gitarzystą Maciejem Mellerem, wymieniając się z nimi porozumiewawczymi
spojrzeniami. W kontekście ekspresyjnego wyrażania radości najtrudniej miał
Piotr Kozieradzki skryty za pokaźnym zestawem perkusyjnym. Demonstrował jednak
pełnię energetycznych możliwości w swojej grze.
Względy techniczno-wykonawcze jak
zawsze pozostawały bez zarzutu. Koncert był bardzo dobrze nagłośniony i oświetlony,
dzięki czemu można było czerpać pełnię przyjemności słuchania i oglądania
wydarzeń toczących się na scenie. Przyczyniła się do tego także przyjemna
przestrzeń klubu G38, który już niebawem może stać się jednym z ulubionych
miejsc miłośników muzyki z Pomorza Środkowego, który dotąd musieli odwiedzać dość
daleko położone Trójmiasto, by posłuchać swoich idoli na żywo.
W setliście obok nagrań z najnowszego
albumu znalazły się także starsze dokonania, w tym gorąco przyjęty "Second
Life Syndrome", niemal taneczny "Egoist Hedonist", bujający "Escalator
Shrine", ujmujący ciepłem "Lost" oraz rozpoczynający bis, dawno
nie słyszany "The Depth Of Self Delusion", a także kultowy już "02
Panic Room", od którego fragmentu tekstu wziął nazwę oficjalny fanklub
zespołu, "Shelter Of Mine", zrzeszający już ponad półtoratysięczne grono
miłośników twórczości grupy, których liczba stale wzrasta. Szczególnie entuzjastycznie
przyjęty został też utwór "Addicted", kipiący basowo-taneczną
energią.
Bis zakończyło wzruszające
wykonanie "River Down Below", w którym gościnnie na basie zagrał były
muzyk Blindead Matteo Bassoli, pełniący podczas trasy funkcję
technicznego. Pośród energetycznych momentów nie zabrakło także chwil refleksji
i nostalgii oraz wzajemnych podziękowań, szczególnie dla fanów obecnych na
koncertach regularnie. Co ciekawe, pośród koszalińskiej publiczności zdecydowanie
dominowali słuchacze przyjezdni, podróżujący setki kilometrów, by zobaczyć
ukochany zespół. Niewielu muzyków może poszczycić się gronem tak oddanych
sympatyków.
Riverside w nowym koncertowym
wcieleniu to zespół pewny siebie, świadomy swoich umiejętności oraz
oddziaływania na publiczność, czerpiący radość z wspólnego grania. Celem muzyków
na tej trasie było sprawienie, by każdy fan wyszedł z ich koncertu
usatysfakcjonowany i szczęśliwy. Czy został zrealizowany? Oceńcie sami. Dodam
jeszcze tylko tyle, że po występie zgodnie z tradycją można było bez problemu
porozmawiać z muzykami, podpisać płyty i zrobić pamiątkowe zdjęcia. Fotografie
z samego koncertu możecie natomiast obejrzeć poniżej.