Łączą w swojej muzyce post-punk, new wave i synthpop. Brzmią tak, jakby urodzili się jakieś pół wieku wcześniej i tworzyli równolegle z Joy Division i New Order, wzbogacając swoje pomysły aranżacyjne słowiańską wrażliwością. O ich wyjątkowości stanowi fakt, że śpiewają w swoim ojczystym języku i starają się przekazać w dźwiękach to, z czym zmagają się na co dzień. Mowa tu o białoruskim trio Molchat Doma, które odwiedziło wczoraj Drizzly Grizzly – nowy koncertowy punkt na muzycznej mapie Trójmiasta.
Prawie do samego otwarcia lokalizacja „rezydencji
niedźwiedzia” owiana była tajemnicą. Nowy klub znajduje się przy ul.
Elektryków, w sąsiedztwie B90, na parterze studia tanecznego So! Salsa. Już
przed samym wejściem przykuwa uwagę żółtą tablicą z rozpiską koncertów na
najbliższy miesiąc, a wewnątrz rewelacyjnymi grafikami i olschoolowym klimatem,
z telewizorami za barem, siedzeniami z kolejek skm i psychodeliczną
czarno-białą podłogą. Centralnym punktem jest oczywiście scena, przystrojona
czerwoną kotarą rodem z tajnego pokoju z serialu „Miasteczko Twin Peaks”. Klub
otwarty będzie także poza koncertami przez sześć dni w tygodniu. Będzie pełnił
wtedy rolę pubu i będzie tam można posłuchać muzyki z kaset magnetofonowych.
Pod kątem organizacyjnym wydarzenie odbyło się zgodnie z
planem. Pośród publiczności można było spotkać właściciela B90, Arkadiusza
Hronowskiego, który osobiście doglądał
jeszcze przed dziewiętnastą czynił ostatnie przygotowania i poprawki,
dokańczając graffiti z nazwą lokalu przed wejściem. Koncert rozpoczął się z
delikatnym opóźnieniem, tak zwanym „studenckim kwadransem” i przebiegał w
przyjaznej atmosferze.
Wygląda na to, że sporo osób nie tylko ukochało sobie
twórczość Joy Division, słyszało o rosyjskim zespole Kino, oglądało film
„Lato”, a także jeszcze przed koncertem miało styczność z twórczością
Białorusinów, gdyż sala Drizzly Grizzly, mieszcząca około 300 osób, mimo
średnio dogodnego terminu w środku tygodnia, wypełniła się szczelnie w
większości bardzo młodymi ludźmi, spragnionymi koncertowych szaleństw. Już od
pierwszych dźwięków, które popłynęły ze sceny publiczność reagowała
entuzjastycznie, wiwatując, oddając się tańcom, wspólnemu klaskaniu, a nawet
śpiewaniu tekstów razem z wokalistą. Napawało to niemałą radością muzyków,
którzy z utworu na utwór coraz bardziej się ożywiali, a wywołani po zakończeniu
godzinnego setu chętnie powrócili na bis, po czym kilkanaście minut później
z przyjemnością podpisywali płyty i rozmawiali z fanami.
Był to spójny występ, z jednej strony pełen mroku i
muzycznego chłodu, z drugiej zaś wpadających w ucho melodii i tanecznej
post-punkowej energii, który wpasował się idealnie w atmosferę stoczniowych
terenów i klubowego retro-wnętrza. Syntezatorowe brzmienia w połączeniu z
partiami gitarowymi i niskim wokalem o chłodnej barwie hipnotyzowały, poruszały
i skłaniały do refleksji. Klimatu dodawały dźwiękom tylne pulsujące światła i
taniec Egora Shkutko, zainspirowany ekspresją sceniczną Iana Curtisa.
Nazwę Molchat Doma można przetłumaczyć jako „ciche domy” –
ogromne, masywne, betonowe blokowiska, których wciąż jest aż nadto za naszą
wschodnią granicą, gdzie czas płynie nieco wolniej niż w Europie Zachodniej.
Jednak nie tylko one zainspirowały trio do dzielenia się z odbiorcami
twórczością właśnie w takim kształcie,
lecz także mentalność narodu, do którego przynależą muzycy, relacje
między ludźmi, które nie są specjalnie bliskie i ciepłe oraz sytuacja
polityczna i społeczna na Białorusi. Podkreśla to już sam wizerunek zespołu,
bezpośrednio odnoszący się do socjalistycznej estetyki przywodzącej na myśl
kult jednostki w czasach Związku Radzieckiego.
W zasadzie jedynym elementem, który mógłby wzbogacić
koncertowe oblicze grupy byłoby zastąpienie automatu perkusyjnego czwartym
członkiem zespołu grającym na żywym instrumencie. Warto natomiast podkreślić,
że doskonałe nagłośnienie w klubie umożliwiało czerpanie pełnej przyjemności ze
słuchania. Muzycy zagrali przekrojowy materiał ze swoich dotychczasowych
wydawnictw. Największy aplauz wzbudziły nagrania z ubiegłorocznego albumu
„etazhi”.
W rozmowie z Jarosławem Kowalem dla soundrive.pl artyści
podkreślali trudy koncertowania w swojej ojczyźnie, gdzie wciąż dominuje
cenzura oraz brak środków na rozwój kulturalny, a tym bardziej działalność
młodych zespołów. Tym bardziej warto docenić fakt, że Białorusini z chęcią
odwiedzają nasz kraj, by dzielić się z polskimi słuchaczami swoją niebanalną
muzyką. Wszyscy, którzy mieli ochotę poznać członków zespołu osobiście,
porozmawiać, czy zakupić płyty i koszulki mogli uczynić to bez problemu tuż po
koncercie. Drizzly Grizzly wydaje się być miejscem stworzonym do takich spotkań
– szczerych rozmów ludzi z pasją oraz dzielenia się tym, co w kulturze
niezależnej najpiękniejsze – wolnością słowa.
Zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć