Świadomi odbiorcy to najlepszy prezent, jaki może otrzymać artysta. Mógł się o tym przekonać każdy, kto wybrał się na środowy koncert Finka w Starym Maneżu. W Gdańsku rozpoczęła się europejska trasa koncertowa promująca wydany niespełna dwa tygodnie temu „Bloom Innocent”.
Finka i gdańską publiczność łączą bardzo ciepłe
wspomnienia kameralnych muzycznych spotkań w Klubie Parlament, którym
towarzyszyła doskonała atmosfera i wytwarzające się między artystami i fanami
porozumienie bez słów. Nie dziwi więc fakt, że Greenall z przyjaciółmi
zdecydowali się już drugi raz zainaugurować serię występów właśnie tutaj. Podobniejak przed dwoma laty przyjechali w pięcioosobowym składzie – do grającego na
gitarach wokalisty, dwójki perkusistów i basisty Guya Whittakera dołączył multiinstrumentalista
Tomer Moked, grający na skrzypcach, klawiszach i gitarze.
Tym razem na szczęście muzycy zmieścili się na scenie z
instrumentami bez problemu. W otoczeniu drewnianego wystroju ścian i subtelnego
oświetlenia zaprezentowali się przepięknie. W ciągu niemal dwugodzinnego
występu zabrzmiało kilkanaście starszych i nowszych kompozycji, wysłuchanych
przez publiczność w skupieniu i z pełnym zaangażowaniem.
Na prośbę Greenalla przekazaną słuchaczom przez
ochronę udało się uniknąć nadmiernego fotografowania i bezsensownego nagrywania
fragmentów występu. To szczególnie warte podkreślenia, gdyż nie zdarza się
niestety zbyt często w rzeczywistości dwudziestego pierwszego wieku i
powszechnego korzystania ze smartfonów przy każdej możliwej okazji. W
połączeniu z idealnie wyregulowanym tego wieczoru nagłośnieniem umożliwiło to
czerpanie pełni przyjemności z koncertu i skupienie się wyłącznie na przekazie
płynącym z dźwięków.
Prawdopodobnie ze względu na środek tygodnia koncert
nie wyprzedał się. Z drugiej jednak strony nie było wśród widzów przypadkowych
osób, które tego typu wydarzenie potraktowałyby jako spotkanie ze znajomymi
przy piwie. W klubie stawiło się kilkaset osób spragnionych muzycznych wzruszeń
i dało to wyraźnie odczuć artystom. Swoisty rodzaj magii dał o sobie znać już
od chwili pojawienia się muzyków na scenie. Fani przywitali ich gromką owacją,
już na starcie wlewając w serca artystów pozytywną energię, za co odwdzięczyli
się stuprocentową szczerością w wykonaniu i ogromem emocji. Radość mieszała się
ze szczerymi łzami wzruszenia, mrok z lekkością i delikatnością, gitarowe
przestery z akustyczną melodyjnością, a eksperymenty brzmieniowe z
bluesowo-soulowym groovem, tak charakterystycznym dla twórczości grupy.
Nowe utwory zostały przyjęte przez publiczność bardzo
ciepło, co szczególnie poruszyło Fina, który rozczulająco dziękował za
wyrozumiałość, tłumacząc że wykonywanie ich po raz pierwszy na żywo nie jest
zadaniem łatwym. Ze sceny nie padło tego wieczoru wiele słów poza
podziękowaniami, wystarczyło jednak spojrzeć uważnie na muzyków, by mieć
pewność, że mimo początkowej delikatnej niepewności grało im się wyśmienicie.
Szczerze dziękuję Wam, że słuchaliście.” nie było tym razem kurtuazyjnym
zwrotem lecz bezpośrednią deklaracją uznania i wdzięczności.
Ci, którzy znają twórczość zespołu nie mieli jednak
najmniejszych obaw, że wykonawczo coś pójdzie nie tak. Greenall i przyjaciele
rozumieją się na scenie bez słów, dzięki czemu nawet w chwilach słabości są w
stanie wybrnąć z sytuacji nieplanowanym zagraniem. Improwizują i bawią się dźwiękami, wymieniając między sobą
porozumiewawcze spojrzenia i wspierając się wzajemnie. Rearanżują kompozycje z
albumów, nadając im każdego wieczoru nowego wymiaru.
Mimo zawartej w tekstach melancholii i chwilami
przytłaczającego smutku z twarzy artystów i słuchaczy przez cały koncert nie
schodziły uśmiechy. Rozpoczął się subtelną wersją „We Watch The Stars”, płynnie
łączącym się z wprowadzającym w trans rytmem „Resurgam”. Nie zabrakło
wyczekiwanych przez fanów hitów na czele z „Pilgrim”, „Warm Shadow” z „Perfect
Darkness”, akustycznego, poruszającego „Yesterday Was Hard For All Of Us”,
chwytliwego „Cracks Appear” oraz najstarszego w zestawie „This Is The Thing”. Podstawowy
zestaw zwieńczył piękną klamrą „Bloom Innocent”. Dopełnieniem dzieła był
natomiast brawurowo wykonany na bis „Shakespeare”.
Był to jeden z tych koncertów, które zostają w pamięci
słuchacza na długo. Taki, do którego można powracać we wspomnieniach w trudnych
momentach, by odzyskać radość i sens życia. Muzyka Finka niesie ze sobą
olbrzymi ładunek emocjonalny, obok którego nie można przejść obojętnie. To
twórczość trafiająca prosto w serce, mająca szczególne oddziaływanie w
kontakcie bezpośrednim. Było to moje trzecie doświadczenie z muzyką Brytyjczyków
na żywo i mam nadzieję, że okazja, by ponownie podziwiać ich na scenie nadarzy
się już niedługo. Czekam z utęsknieniem na kolejną odsłonę europejskiej trasy.
Dodam jeszcze na koniec, że w nostalgiczny klimat
wieczoru wprowadziła słuchaczy zaprzyjaźniona z Finkiem wokalistka Sophie
Hunger, która niedawno podzieliła się debiutancką płytą. Akompaniując sobie na
gitarze wystąpiła w duecie z perkusistą. Poradziła sobie świetnie, prezentując
nieco ponad półgodzinny przegląd swoich dokonań, intrygując ciekawą barwą głosu
i wciągającymi tekstami. Wszyscy chętni mogli porozmawiać z artystką po
koncercie przy stoisku z płytami i pamiątkami.