Tłum fanów, muzyczny ogień, śpiewająca publiczność i kameralna atmosfera - tak było w sobotę podczas występu Leprous. Dwa lata po wizycie w warszawskiej Proximie i pamiętnym występie z Ihsahnem podczas drugiej edycji Prog In Park zespół znów zawitał do Polski na klubowy koncert. Tym razem muzycy odwiedzili wrocławskie Zaklęte Rewiry. Powodem była oczywiście trasa promująca szósty, nieco kontrowersyjny album, "Pitfalls".
Wybór miasta nie był przypadkowy
- to tu zespół nagrał teledysk do "Below", z pomocą Grupy 13 i
Dariusza Szermanowicza, współpracujących już wcześniej z Behemothem i Kreatorem.
Einar Solberg wspomniał o tym, witając się ze słuchaczami, przy okazji
dziękując za ciepłe przyjęcie i prosząc o wyrozumiałość w kwestii wypowiedzi
między utworami. Skromny i sympatyczny wokalista śpiewał jak natchniony, z łatwością
wchodząc na najwyższe rejestry i wkładając w każdą frazę sto procent emocji. By
być widocznym także z tyłu sali, wskakiwał na obudowy chroniące odsłuchy. Miał
świetny kontakt z publicznością - fani śpiewali z nim teksty, reagowali na
każdy gest i głośno wiwatowali po każdym utworze, niezależnie od tego, czy pochodził
z "Pitfalls", czy starszych albumów.
Leprous zagrał w sześcioosobowym
składzie - do znanej piątki dołączył wiolonczelista Raphael Weinroth - Browne,
dzięki czemu utwory grupy zyskały dodatkową głębię i niepokój. Wokaliście
wtórowali w chórkach gitarzyści, perkusista Baard Kolstad dwoił się i troił,
wydobywając ze swojego zestawu nieoczywiste sekwencje. Einar Solberg dopełniał
brzmienie zespołu grą na klawiszach. Wszyscy zagrali z pełnym zaangażowaniem, co
przy doskonałym, selektywnym nagłośnieniu umożliwiło czerpanie stuprocentowej
przyjemności ze spotkania z tą niełatwą, niekiedy bardzo wymagającą muzyką.
Kompozycje balansujące pomiędzy ognistymi
metalowymi riffami, niebanalną elektroniką i popową melodyjnością sprawdziły
się na żywo doskonale. Świetnie wypadły zarówno podniosły "Below", bujający
"I Lose Hope", czy energetyczny "From The Flame", jak i
rozwijający się stopniowo "Distant Bells", urzekający delikatnością
"Observe The Train", angażujący nośnymi chórkami "The Price",
czy mroczny, przytłaczający "Slave". Setlista została zbudowana tak,
by zaangażować słuchacza całkowicie, nie dając mu chwili na dekoncentrację od
tego, co działo się na scenie.
Kulminacja emocji nastąpiła w
zagranym na bis, finałowym, dwunastominutowym "The Sky Is Red",
zachwycającym zmianami tempa, perkusyjnym perfekcjonizmem, porażającym wokalem,
transową elektroniczną wstawką i wieńczącą całość ścianą dźwięku. To był niestety
koniec koncertu i po kilku ukłonach muzycy zeszli ze sceny, niesieni ogromną
wrzawą.
Tu jednak relacja się nie kończy. Jak wspomniałam w tytule tego tekstu, tego wieczoru miały miejsce
trzy koncerty. Każdy z nich był ważny, niósł nieco inne doznania, był wart
uwagi w równym stopniu. Co niezwykle istotne, wszystkie trzy nagłośniono tak samo, bez wyróżniania gwiazd i dyskryminowania supportów.
Sobotni wieczór pełen wrażeń
rozpoczął występ szwedzkiego tria Port Noir. Podczas półgodzinnego setu muzycy
zaprezentowali kilka niebanalnych kompozycji, głównie z wydanego w tym roku
świetnego albumu "The New Routine" - przystępnych, a jednocześnie
nieco "połamanych" rytmicznie. Mieszanka popowej lekkości, rockowej
energii z dodatkiem elektroniki, r'n'b i hip-hopu spodobała się słuchaczom,
którzy nagrodzili śpiewającego basistę, perkusistę i gitarzystę gromkimi
brawami. Szkoda, że starczyło czasu na jedynie trzydziestominutowy set.
Po krótkiej przerwie technicznej nadszedł
czas na potężną dawkę mroku. The Ocean Collective - berliński kwintet pokazał
wszystkim, że post metal nie musi jedynie być oparty na blastach, growlu i
przytłaczających przesterami sekwencjach gitar. Muzycy zagrali nieco łagodniej niż
podczas marcowego występu w Poznaniu, w klubie u Bazyla. Wybrali najbardziej
melodyjne i przestrzenne fragmenty swojej twórczości, łącząc elementy ubiegłorocznego
"Phanerozoic I: Paleozoic" z fragmentami uwielbianego przez fanów
"Pelagial", wykorzystując świetne nagłośnienie sali. Wokalista Loic
Rossetti biegał po scenie, z łatwością łącząc growl i czysty wokal, a za ciepłe
przyjęcie podziękował publiczności skacząc w tłum i dając się ponieść na rękach
rozentuzjazmowanym fanom. Instrumentaliści grali zaś tak, jakby to The Ocean byli
gwiazdą wieczoru.
Wrocławski klub był w sobotę wypchany
po brzegi. Spragnieni bezpośredniego kontaktu z zespołem fani chcieli być
możliwie najbliżej muzyków, w wyniku czego w kilku pierwszych rzędach w pobliżu
sceny trudno było znaleźć choć kilka centymetrów przestrzeni. Mogło się to
okazać bardzo niebezpieczne w przypadku koncertu black lub death metalowego,
gdy publiczność reaguje na płynącą ze sceny energię mosh pitem i szalonym
tańcem. Tym razem jednak obyło się na szczęście bez obrażeń, zmiażdżonych przez
barierki żeber i siniaków. Fani reagowali żywiołowo, jednocześnie mając na
uwadze wspólne bezpieczeństwo. To w
połączeniu z selektywnym dźwiękiem umożliwiło doskonałą zabawę wszystkim,
którzy mieli na nią ochotę, jak również słuchanie w skupieniu każdemu, kto zamiast tańca i śpiewu wybrał
taką formę odbioru.
Kto nie zdołał zobaczyć Leprous
tym razem, będzie miał jeszcze co najmniej trzy okazje, by to nadrobić - muzycy
wrócą do Polski już w lutym, na trzy występy - zagrają kolejno w Krakowie,
Warszawie i Gdańsku, między 20 a 22 lutym przyszłego roku. Warto już teraz kupować
bilety, bo popularność grupy wyraźnie rośnie. Nic w tym dziwnego - Leprous to przyszłość
rocka, zespół, który może pogodzić fanów przystępnego gitarowego grania i
wielbicieli metalowych galopad, a w przyszłości zapełniać hale, a może nawet
stadiony. Warto przekonać się o tym na własne uszy.
Zapraszam przy okazji do obejrzenia galerii zdjęć :)