Woda i ogień oraz młodość i długoletnie doświadczenie - te dwie pary przeciwieństw w pełni obrazują wydarzenia toczące się wczoraj w Klubie Żak, gdzie od ostatniego październikowego weekendu z przerwami trwa dwudziesta druga odsłona Festiwalu Jazz Jantar. W niedzielny wieczór w Sali Suwnicowej wystąpili kolejno Myra Melford oraz Sons Of Kemet - artyści znani już gdańskiej jazzowej publiczności z poprzednich odsłon festiwalu, a przede wszystkim sławiący ten gatunek na arenie międzynarodowej.
Amerykańska pianistka dokonała
już na eksperymentalnej jazzowej scenie tak wiele, że usłyszeli o niej z
pewnością wszyscy, którzy śledzą "co we współczesnym jazzie piszczy".
Od niemal trzech dekad zachwyca kreatywnością, współpracując z różnymi muzykami,
czego efektem są dwadzieścia trzy własne albumy i pomoc w nagraniach kolejnych
czterdziestu. Do Gdańska przyjechała z solowym materiałem i postanowiła
przedstawić go samodzielnie, bez pomocy współpracowników. Podczas godzinnego
recitalu wykonała kilka własnych kompozycji, przeplatając je standardami,
interpretując po swojemu, niczego wcześniej nie planując i nie oglądając się na
jakiekolwiek kanony.
Każdy, kto spodziewał się
spokojnego, refleksyjnego czasu przeznaczonego na kontemplację dźwięków, mógł
się mocno zdziwić. W zamian otrzymał żywiołowy, pełen naturalnego wdzięku
koncert. Melford i jej fortepian są jednością. Artystka gra na instrumencie z
taką pasją, że już samo obserwowanie jej poczynań na żywo jest przyjemnością.
Jeśli doda się do tego doskonałą muzykę, mamy pełnię szczęścia. Nucąc,
wystukując stopami rytm, kołysząc się i uśmiechając do samej siebie Myra wydobywała
z fortepianu nieoczywiste dźwięki, przemierzając wzdłuż i wszerz klawiaturę,
miażdżąc klawisze, by za chwile potraktować je z niezwykłą delikatnością.
Ścigając się z samą sobą i własnymi
umiejętnościami, czerpała z gry ogromną przyjemność. Co rusz zaskakiwała
słuchacza zmianami tempa, łamiąc stworzoną wcześniej melodię nieplanowanym
zagraniem. Dała się prowadzić muzyce i zagrała zgodnie z potrzebą chwili,
spontanicznie i bezpośrednio. Spodobało się to publiczności, która nagradzała
ją po każdej kompozycji owacją, na koniec domagając się bisu. Sympatyczna artystka
dziękowała zgromadzonym, nie kryjąc wzruszenia.
Po wykonaniu finałowego muzycznego
fragmentu przez Melford zgodnie z prośbą samej dyrektor Żaka, słuchacze
posłusznie opuścili Salę Suwnicową, by umożliwić obsłudze klubu przygotowania
do kolejnego występu. Wieczór powrotów okazał się frekwencyjnym strzałem w
dziesiątkę - osób spragnionych kontaktu z jazzem na żywo było w niedzielę tak dużo,
że przed koncertem Sons Of Kemet obsługa klubu w pośpiechu usuwała z sali
krzesła, by pomieścić przybyłych fanów brytyjskiego kwartetu. Wśród
publiczności można było spotkać osoby z różnych muzycznych bajek, w tym muzyków
trójmiejskiej sceny alternatywnej, co jest kolejnym po występie na Glastonbury,
czy nominacji do Mercury Prize dowodem na to, że twórczość grupy jest uniwersalna.
Dwóch perkusistów, wirtuoz tuby i
saksofonista - w takim składzie grają Sons Of Kemet, generując potężną dawkę muzycznego
ognia, łączącego afrykańskie i karaibskie rytmy z punkowo-hip-hopowym przekazem.
Dzięki temu trafiają do szerokiego grona odbiorców, porywając przy okazji do radosnego
podrygiwania nawet tych najbardziej odpornych. Gdy muzycy grali w Żaku w 2015
roku przeszkadzały w tańcu krzesła na widowni, w wyniku czego publiczność kołysała
się na siedząco. Tym razem nie było takiego problemu i każdy chętny miał
wystarczająco dużo przestrzeni, by pobujać się, a nawet poskakać.
To, że występ odbył się zgodnie z
planem można uznać za sukces. Prawie do ostatniej minuty sytuacja była napięta
- bagaże zespołu z osobistymi rzeczami muzyków dotarły do klubu na kilkanaście
minut przed rozpoczęciem koncertu w związku z zaginięciem na lotnisku w Amsterdamie,
co niestety staje się już powoli tradycją w przypadku żakowych koncertów. Pomyślny
finał sprawił jednak, że występ był wyjątkowy. Z twarzy muzyków nie schodziły
uśmiechy, mieszając się ze skupieniem na niełatwych partiach instrumentalnych.
Każdy z czwórki członków Sons Of Kemet błyszczał techniką i naturalnością,
czerpiąc siłę z entuzjastycznych reakcji publiczności. Perkusiści wymieniali
porozumiewawcze spojrzenia, uzupełniając się, Then Cross szalał z tubą,
wydobywając z niej porażające mocą dźwięki, a nad melodią czuwał Shabaka
Hutchings - saksofonista wszechstronny, potrafiący odnaleźć się w każdym
gatunku muzycznym. Cała czwórka toczyła muzyczne dialogi, bawiąc się w najlepsze,
nie tracąc przy tym koncentracji na technicznej stronie kompozycji.
Wzajemna wymiana energii między
artystami i publicznością trwała ponad półtorej godziny, dzięki czemu był to
jeden z najdłuższych festiwalowych występów. Zakończył się on nieco
niespodziewanym bisem, który kipiącą jeszcze energią publiczność stopniowo hipnotyzował
delikatnością i kołysankowym charakterem. Cross odłożył tubę i zagrał na cow-bellu,
perkusiści subtelnie wybijali spokojny puls, a Hutchnigs ukołysał wszystkich
długą, intymną improwizacją. Było to doskonałe zwieńczenie szalonego wieczoru. Niedziela w Żaku była jedną z tych, które pozostaną w
pamięci na długo.