Ponad trzydzieści lat działalności artystycznej, jeszcze więcej albumów studyjnych na koncie, ponad pięćdziesiąt lat na karku, współpraca z artystami z różnych branży i niezliczona ilość inspiracji do działania - mogłoby się wydawać, że Steven Wilson próbował już w swojej muzycznej karierze niemal wszystkiego. W momencie, gdy stworzenie czegoś zupełnie nowego wydawało się już praktycznie niemożliwe, nagrał album kompletnie zaskakujący i prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjny z dotychczasowych.
Steven Wilson zawsze lubił pop -
niejednokrotnie wspominał o tym podczas trasy promującej "To The
Bone", a wcześniej realizował się w tym zakresie w ramach projektów
Blackfield oraz No-Man, który od 1987 roku współtworzy z wokalistą Timem
Bownessem. Po jedenastu latach studyjnego milczenia nadszedł czas na nowy album
duetu, na którym artyści zdecydowali się obrać zupełnie nowy kierunek i… no
właśnie… co zrobić?
Podczas pierwszego kontaktu z
zawartością "Love You To Bits" bardzo prawdopodobnym jest, że
słuchacz wpadnie w konsternację, zastanawiając się, czy ma do czynienia z
albumem nagranym na poważnie (co należałoby założyć biorąc pod uwagę
dotychczasowe kariery oraz wspólne działania Wilsona i Bownessa), czy muzycznym
żartem lub niezobowiązującym eksperymentem. Jeśli założy wersję pierwszą,
prawdopodobnie przerwie odsłuch po kilkunastu minutach i zniesmaczony oznajmi,
że No-Man "się skończył" i wróci do starych płyt. Jeśli natomiast zaryzykuje
wersję alternatywną możliwe, że będzie się bardzo dobrze bawił.
"Love You To Bits" to
trzydzieści sześć minut muzyki i dziesięć fragmentów, które tak naprawdę
stanowią różne interpretacje tytułowego tematu. Płyta składa się z pięciu
części określonych mianem "Love You To Bits", po których następuje
kolejne pięć nazwanych "Love You To Pieces". Wszystkie łączą się w
spójną całość, której podstawą nie są gitarowe melodie, lecz taneczne i
ambientowe partie elektroniczne. Album pulsuje klawiszowo-syntezatorową
energią, a jego okładkę zdobi dyskotekowa kula. Mnóstwo tu pogłosów,
tajemniczych przesterów gitarowych skrytych w tle i transowych, wyłaniających
się na pierwszy plan beatów, które kontrastują z delikatnym, lecz oszczędnym
wokalem Tima Bownessa i fragmentami jazzowych improwizacji. O co tu chodzi?
"Love You To Bits"
przynależy do katalogu wytwórni Caroline Distrbution związanej z Universal
Music, tej samej, w ramach której ukazał się "To The Bone", dzięki
czemu ma szansę dotrzeć do szerokiego grona odbiorców - także tych, którzy
poszukują w muzyce po prostu dobrej zabawy, czy niezobowiązującego do
zaangażowania towarzystwa przy wykonywaniu codziennych czynności. To album na
miarę współczesnych czasów, gdzie każdy pędzi przed siebie, by zdążyć
pozałatwiać ważne i mniej istotne sprawy, idealny do biegania czy ćwiczenia na
siłowni, mycia okien, porządkowania, czy gotowania obiadu. Może być to także
odpowiedź na malejącą popularność płyt i rosnące zainteresowanie singlami i
EPkami.
Z drugiej jednak strony, gdy
trafi w ręce i do uszu wrażliwego i wnikliwego słuchacza, może skłaniać do
refleksji. Nieskomplikowana warstwa liryczna traktująca o blaskach i cieniach
miłości, beztrosce i radości rodzącego się uczucia i komplikacjach
pojawiających się w dłuższej perspektywie czasu zdaje się być tematem
trywialnym i wyeksploatowanym do granic możliwości, a jednak bliskim każdemu z
nas. Na myśl przychodzi tu pytanie jak cienka jest granica kiczu i czy została
już przekroczona. Ale tak naprawdę jaki inny temat mógł poruszyć kompozytor
albumu będąc świeżo po ślubie?
Miniatury przeplatają się z
kilkuminutowymi fragmentami, przebojowość i chwytliwość kontrastują z momentami
wyciszenia, gitarowe solówki z pulsującymi brzmieniami syntezatorów,
eksperymentalność z przystępnością, filmowa przestrzenność z popową prostotą.
Bez wątpienia jest to płyta progresywna, będąca poszukiwaniem nowej formy
wyrazu. Słychać tu melodie instrumentów dętych i jazzujące partie klawiszy - to
zasługa gości - Dave Desmond Brass Quintet i znanego ze współpracy z Wilsonem
Adama Holzmana. Swój wkład w ostateczne brzmienie mają także David Kollar, Ash
Soan i Pete Morgan.
Za każdym razem, gdy pomyślę o
tej płycie, pojawiają się nowe pytania, wątpliwości, przemyślenia. Bez
wątpienia jakiś cel został osiągnięty - po oficjalnej premierze album stanie
się przedmiotem wielu dyskusji i prawdopodobnie podzieli fanów - jedni zachwycą
się muzyczno-gatunkową otwartością i pomysłem na elektroniczny koncept-album,
inni będą się zastanawiać, czy Stevena Wilsona dopadł kryzys wieku średniego i
zapragnął kariery na miarę wielkich gwiazd współczesnej muzyki tak zwanej
popularnej. A może postanowił dotrzeć do młodych odbiorców?
Cokolwiek bym napisała o tej
płycie i tak pozostanie to bez znaczenia wobec dorobku artystycznego zarówno
jednego, jak i drugiego członka duetu. Jaki był faktyczny zamysł nagrania "Love You To Bits" właśnie w takiej formie wiedzą tak naprawdę tylko
sami twórcy, którzy być może odsłonią rąbka tajemnicy w którymś z wywiadów.
Jedno jest pewne - nagrali ten album po swojemu, nie zważając na opinie swoich
fanów oraz dotychczasową twórczość. Czy ten kierunek przypadnie nam do gustu to
już zupełnie inna historia…
5/10