Jeśli zespół nie przyjedzie do kraju, w którym mieszkasz, a cenisz go tak bardzo, że nie odpuścisz sobie kolejnej okazji, by posłuchać ukochanych utworów, pojedź tam, gdzie zagra – taka myśl przyświecała mi przy zakupie biletów na berliński koncert Opeth, przedostatni na trasie promującej trzynasty album grupy, „In Cauda Venenum”, który ukazał się pod koniec września.
Tym razem muzycy ominęli Polskę, prawdopodobnie ze względu
na lipcowy występ na festiwalu Prog
In Park na tyłach warszawskiej Progresji. Warto było jednak
pojechać poza granicę kraju, by usłyszeć kilka dawno niegranych kompozycji, a
przede wszystkim rewelacyjne nowe nagrania.
Występ w Huxley’s Neue Welt
był moim pierwszym koncertem poza granicami Polski, w związku z czym oczywiście
poza wrażeniami artystycznymi byłam bardzo ciekawa reakcji publiczności oraz samej
organizacji wydarzenia. Muszę przyznać, że przede wszystkim w przypadku tej
drugiej kwestii różnica jest wyraźnie widoczna. Koncert odbył się punktualnie,
nagłośnienie zostało idealnie wyregulowane, a zarówno obsługa, jak i
międzynarodowa publiczność odnosili się do siebie wzajemnie z szacunkiem.
Warto tu także obalić krążący stereotyp
– niemieccy fani wcale nie są stateczni i powściągliwi. Wręcz przeciwnie - chętnie
reagują na zachęty do wspólnej zabawy, na zagajenia ze strony zespołów odpowiadają
z entuzjazmem – radośnie pokrzykując, śpiewając, kołysząc się czy klaszcząc, a
przede wszystkim zachowują się bardzo kulturalnie, dbając o wzajemne bezpieczeństwo
i komfort współudziału w wydarzeniu. Nie zawsze można tego doświadczyć w Polsce…
Podczas koncertów w naszym kraju niejednokrotnie
zdarzało się, że musiałam walczyć o wcześniej wyczekane w kolejce miejsce,
ponieważ ktoś wpadał na „genialny” plan wepchnięcia się siłą na kilka minut
przed rozpoczęciem wydarzenia dokładnie w punkt, w którym stałam, zamiast zatrzymać się kilkadziesiąt centymetrów dalej i posłuchać w spokoju, a
nie kłaść się na innych słuchaczach.
Zarówno podczas koncertu Opeth
jak i poprzedzającego go czterdziestopięciominutowego występu The Vintage
Caravan nie było mowy o takiej sytuacji. Osoby, które przybyły później nawet
w momencie przypadkowego „zaczepienia” kogoś uprzejmie przepraszały, a wchodząc
między ludzi z kubkiem piwa dbały o to, by nie rozlewać go dookoła. Co więcej, nikt
nawet nie pomyślał o durnych rozmowach w trakcie występu, zupełnie
niezwiązanych z tym, co dzieje się na scenie. Każdy obecny miał świadomość
tego, że jest w koncertowej sali przede wszystkim po to, by słuchać i będąc w
jednym miejscu z innymi osobami ma wręcz obowiązek zachowywać się tak, by
każdy, kto zapłacił za bilet czuł się komfortowo.
Pod kątem organizacyjnym wszystko
przebiegło bez zarzutu. Przy sprawdzaniu biletów fanów powitała sympatyczna
ochrona i pomocna obsługa. Ludzie wchodzili do klubu spokojnie, ustawiając się
w kolejkę, nie pchając się. Kto przyszedł później nie próbował wejść na siłę
przed osoby, które stawiły się wcześniej, lecz stawał spokojnie za nimi. To
bardzo miła odmiana. Nie trzeba było się spieszyć, martwić o wielkość plecaka,
o to, czy ktoś nie wyrzuci na bramkach za posiadanie np. kanapki,
czy koniecznej do wzięcia wieczornej dawki przepisanego leku, bez podejrzeń, że
osoba próbuje przemycić na salę narkotyki. Nikt nie traktował przybyłych jak kombinatorów,
oszustów i osób, które chcą złamać ustalony regulamin. Dodam jeszcze, że
koncert zorganizował niemiecki oddział… Live Nation.
No dobrze, tyle o organizacji i
publiczności. Przejdźmy do tego, co działo się na scenie. Zdecydowanie jest o
czym opowiadać. Islandzki The Vintage Caravan to prawdziwy koncertowy ogień.
Muzyka idealna dla fanów „klasycznego” hard rocka chociażby spod znaku Deep
Purple, która sprawdza się świetnie jako rozgrzewka dla wszystkich lubiących na
koncercie pobawić się. Trio zagrało tak, jakby było gwiazdą wieczoru – z nieprawdopodobną
energią, chęcią do działania i przekonania do swojej twórczości jak największej
liczby osób. Muzycy skakali po scenie i czerpali autentyczną radość ze spotkania
z publicznością, która odwdzięczyła się interakcją i gromkimi brawami.
Po półgodzinnej przerwie
technicznej nastąpiła jednak prawdziwa muzyczna uczta. Ponad dwugodzinny koncert był popisem tego,
co w muzyce szwedzkiego kwintetu najlepsze – wykonawczej perfekcji, zmian tempa,
doskonałego połączenia growlu i delikatnego wokalu Mikaela Akerfeldta, jego ironicznego
poczucia humoru i naturalnej lekkości gry pozostałych członków grupy.
Występowi towarzyszyły zapierające
dech wizualizacje wyświetlane na umieszczonym z tyłu sceny telebimie oraz na
podium, na którym stali klawiszowiec, basista i perkusista. Co rzadko spotykane,
każdy z nich był wyraźnie widoczny, podobnie jak wspomniany lider oraz
prowadzący gitarzysta Fredrik Akesson, który dodatkowo wspierał Mikaela
wokalnie.
Koncert rozpoczął się tak, jak
zaczyna się „In Cauda Venenum” – od elektronicznej, transowej miniatury,
po której z całym impetem wystartował „Svekets Prins”, powitany przez publiczność
z ogromnym entuzjazmem. Tak, Mikael zdecydował, że będzie wykonywał nowe utwory
po szwedzku, dzięki czemu zabrzmiały jeszcze bardziej wyjątkowo, przy okazji w
niczym nie ustępując starszym kompozycjom. Śpiewał jak zawsze świetnie, mimo że
sam nie był do końca zadowolony z kondycji własnego głosu. Tłumaczył się
publiczności, że nie brzmi tak, jakby chciał ze względu na niewyspanie z powodu
pewnego incydentu, który miał miejsce poprzedniej nocy z udziałem jego kolegów
z zespołu…
Jeśli wierzyć opowieści, muzycy Opeth
jamowali przy alkoholu do białego rana, śpiewając i grając covery niemieckiej
grupy…Scorpions, przez co Mikael nie mógł spać spokojnie. Historii było
oczywiście więcej – między innymi wspomnienie pierwszej wizyty w Berlinie w
1996 roku, z rodziną oraz wyjaśnienie wyboru na tytuł albumu słowa „Damnation”
przed wykonaniem „Hope Leaves”. Zostało zapożyczone od tytułu utworu Morbid
Angel i użyte na przekór do nazwania „najbardziej nie-metalowej” płyty. Wokalista
przyznawał również z rozbrajającą szczerością, że po prostu tak jest, że musi
sobie pogadać na scenie głupoty, a jeśli trafi się wieczór, że zwyczajnie gra,
fani mają ogromne szczęście.
W odpowiedzi na owacje i szaleństwo
publiczności padło też następujące zdanie: „Jesteśmy tu dla Was…, no i dla pieniędzy”. Tak między innymi wokalista reagował na prośby o zagranie konkretnych kompozycji
z repertuaru, które nie były ujęte w setliście. Co ciekawe po „Sorceress”, muzycy
zdecydowali się trochę poimprowizować i z przymrużeniem oka wykonali w trakcie
bisu po kilka akordów z „Face of Melinda” / „Harvest” / „The Drapery Falls” / „Beneath
The Mire” / „The Moor”, świetnie się przy tym bawiąc. Całość zakończyli
brawurową wersją „Deliverance”.
Był to przepiękny wieczór, będący
pochwałą sztuki i umożliwiający czerpanie prawdziwej przyjemności z bezpośredniego
kontaktu z nią każdemu, kto tego potrzebował – z zachowaniem kultury i
wzajemnego szacunku, niezależnie od narodowości. Właśnie tak powinny wyglądać
koncerty.
Przy okazji udało się też zrobić trochę zdjęć podręcznym aparatem :)