Początek, środek, czy koniec tygodnia - to bez znaczenia - w Drizzly Grizzly każda pora jest dobra na koncert. W minioną środę na kameralnej scenie gdańskiego klubu swoje dwudziestopięciolecie świętował japoński Boris. Każdy, kto zdecydował się spędzić wieczór w gościnnych niedźwiedzich progach przekonał się, że Japończycy nie biorą jeńców.
Boris od ponad dwóch dekad próbują okiełznać hałas, przeciwstawić mu przejmującą ciszę i znaleźć granicę przystępności muzyki.
Kochają eksperymentować z formą i zaskakiwać słuchaczy. Mimo potężnego dorobku na koncie nie stoją w
miejscu, wciąż odkrywając nowe brzmienia i eksplorując strukturę dźwięku. Tak
jest na nowym albumie „Love & Evol”, o którym opowiadałam na łamach
soundrive.pl. Między innymi nagrań z
tego wydawnictwa można było posłuchać w środę na żywo.
Boris
zaprezentowali bardzo intensywny, bezkompromisowy zestaw, który sprostał
wymaganiom nawet najbardziej wymagających koneserów kontrolowanego hałasu. Wata,
Takeshi i Atsuo nie oszczędzali się -
postawili na emocjonalną lawinę i szczerość przekazu. Wściekłe gitarowe
przestery, skomplikowane tempa i perkusyjne galopady kontrastowały z delikatnymi
melodiami, hipnotyzując słuchacza i wprowadzając w trans. Mocy dodawały
migające stroboskopowe światła, a klimatu dymna mgła. Emocje tak intensywnie
targały odbiorcami, że część z nich pod koniec koncertu oddała się szaleńczemu
pogo.
Występ
był bardzo głośny i każdy, kto nie zabrał ze sobą zatyczek lub nie zaopatrzył
się w nie na stanowisku merchowym mógł odczuwać jego skutki. Był to jednak
hałas w pełni zamierzony i ten, kto już wcześniej miał do czynienia z
twórczością Boris w wersji koncertowej wiedział, czego się spodziewać. Oprócz materiału
z nowej płyty muzycy zagrali kilka starszych nagrań na czele z
"Absolutego". Było mrocznie, gorąco od pracujących wzmacniaczy, a
jednocześnie zimno od przejmujących doom metalowych dźwięków, a zarazem wyjątkowo,
bo tak jak Japończycy nikt inny nie potrafi przekazywać emocji.
Wata, Takeshi i Atsuo
przyjechali do Gdańska w towarzystwie dwóch innych zespołów - japońskiego duetu
La Scene oraz norweskiego Arabrot. Dla skandynawskiego kwintetu była to druga w tym roku
okazja, by zaprezentować się gdańskiej publiczności. W kwietniu sympatyczna
grupa z Norwegii odwiedziła B90, towarzysząc podczas trasy innym Japończykom -
swój jubileusz dwóch dekad działalności obchodzili hucznie wówczas członkowie Mono. Kwintet dał z siebie na scenie maksimum energii, co
spodobało się publiczności. Nie brakowało chętnych do klaskania i skakania w
rytm nieoczywistych dźwiękowych połączeń, w których melodyjność i chwytliwość
brzmień, które z powodzeniem mogłyby znaleźć się w repertuarze The White
Stripes kontrastowała z niemal post-metalową dynamiką. Nie brakowało też elementów
amerykańskiego folku i punkowej energii, podkreślonych "kowbojskim"
wizerunkiem wokalisty i jego ekspresją sceniczną.
Organizatorzy
stanęli na wysokości zadania – koncert rozpoczął się punktualnie, a porządki na
scenie, przepięcia i wymiana sprzętu odbywały się niemal błyskawicznie. Już
piętnaście minut po otwarciu na deskach klubu zameldowali się La Scene, którzy
zaczarowali publiczność mieszanką eksperymentalności i delikatności. W ciągu półgodzinnego
występu gitarzysta i towarzysząca mu urocza basistka zaprezentowali zaledwie
dwie kompozycje, z czego w drugiej wspomógł ich perkusista Boris. Osobiście po nagłym
opuszczeniu sceny poczułam wyraźny niedosyt i chęć dłuższego kontaktu z ich
nieoczywistą twórczością.
Każdy
z trzech koncertów był niezwykle wymagający, a jednocześnie wyjątkowy, nie
tylko dzięki dźwiękom, lecz także budowanej z minuty na minutę mistycznej,
tajemniczej atmosferze. Wszyscy, którzy mieli okazji podziwiać zespołów w
Gdańsku, mogli dzień później zajrzeć do wrocławskiej Pralni. Z pewnością także
i w tej klimatycznej sali działy się niezwykłe rzeczy.
Tymczasem zapraszam do obejrzenia relacji fotograficznej.