W trio siła - takiego sloganu można by użyć, by podkreślić wkład trzyosobowych grup w rozwój muzyki rockowej. Nirvana, Rush, Muse, czy w ostatnich miesiącach chociażby Riverside są tego najlepszym przykładem. Śpiewający gitarzysta, basista i perkusista budują energetyczny rdzeń kompozycji, nadając im przebojowego charakteru i emocjonalnej intensywności. Triem jest także belgijski Brutus, który niedawno promował w Warszawie swoją drugą płytę. To kolejny dowód na to, że aby nagrać świetny album nie jest konieczny udział kilkunastu muzyków i wykorzystanie szerokiej gamy instrumentów.
Zawartość "Nest" to czysty
ogień. Nieokiełznana, świeża, kipiąca niczym rozżarzona magma energia i ogrom emocji.
Przesterowana gitara, mięsisty bas, miarowe intensywne uderzenia perkusji i przepełniony
uczuciami głos tworzą mieszankę wybuchową, obok której nie da się przejść obojętnie.
Stefanie, Stijn i Peter nie idą na kompromisy, po prostu grają tak, jak czują i
wychodzi im to świetnie.
Respekt budzą umiejętności całej
trójki, jednak najwyższe uznanie należy się Stefanie. Jednocześnie śpiewać i
grać na gitarze nie jest łatwo, ale koordynacja ruchów podczas gry na perkusji
i udzielanie się wokalnie w tym samym czasie to zdecydowanie wyższa szkoła
jazdy. Potrafi to doskonale Phil Collins, dobrze radzi sobie Dave Grohl, jednak
taka sytuacja jest niezwykle rzadka u kobiet - nie jestem w stanie przywołać w
pamięci żadnej sprawnej śpiewającej perkusistki poza legendarną Karen Carpenter
(umiejętności Meg White w tym zakresie pozostawię bez komentarza). Jak łatwo
zauważyć wśród współcześnie nagrywających zespołów perkusistka Brutus może czuć
się zdecydowanie wyjątkowo. Każdy, kto widział Brutus na żywo ten wie, że gdy
Stefanie uderza w bębny i talerze jeńców nie bierze, a jej różnorodny wokal, z
łatwością oscylujący między urzekająco delikatnym czystym głosem a przeszywającym
do szpiku kości krzykiem wzbudza podziw.
"Nest" jest naturalnym
rozwinięciem kierunku obranego przez zespół na debiutanckim "Burst",
z jednoczesnym ukłonem w stronę gatunkowego eklektyzmu. Doom metalowa głębia
łączy się tu z hardcore'ową energią punk rocka, post rockowymi partiami gitar i
niemal popową melodyjnością. To podkreślenie indywidualnego stylu zespołu - żywiołowego
i bezkompromisowego, z drugiej strony zaś nie pozbawionego melancholii.
Najwięcej znajdziecie jej w "War" i "Sugar Dragon", pełnych
zmian dynamiki i pięknych harmonii wokalnych. Dialogi instrumentów i głosu
wywołują ciarki na plecach, a nad dźwiękami unosi się tajemnica, nadająca im
epickiego charakteru. Szczególnie w "War" wyraźnie wyczuwalna jest rywalizacja
ciszy i hałasu, spokoju i furii, bieli i czerni.
Pozostałe kompozycje to w większości
szybkie strzały, pełne mroku i punkowej bezkompromisowości. Szalony
rozpoczynający album "Fire", połamany rytmicznie "Carry", rozpędzony
"Cemetery" i "Django" czy dynamiczny "Horde V" budują
żelazną podstawę tej świetnej płyty. Wyróżniają się zaś stylistycznie post metalowy
"Distance" i oparte na tanecznym pulsie basu "Space" oraz
"Techno". Jedenaście kompozycji buduje spójną całość o wyrazistym
początku i epickim zakończeniu, nie dając słuchaczowi złapać oddechu od
pierwszej do ostatniej minuty.
"Nest" to jazda bez trzymanki
- płyta doskonała do szybkiej jazdy samochodem, lecz równie dobrze sprawdzająca
się w domowym zaciszu, gdzie odsłania swoje bardziej melancholijne oblicze. To
album do słuchania wielokrotnego - doskonały "dopalacz", ładujący
energią po ciężkim dniu i wyzwalający emocje. To także świetny materiał
koncertowy, o czym mam nadzieję będzie można się przekonać ponownie już
niebawem.
8/10