Grudzień to dla wielu osób czas przedświątecznych przygotowań i planów na kolejne miesiące nadchodzącego roku. W opozycji do końcoworocznego zgiełku i ogólnie panującej atmosfery podsumowań stał wczorajszy koncert w Progresji. Swoją europejską trasę w gościnnych progach warszawskiego klubu zakończyli Szwedzi z Cult Of Luna oraz towarzyszące im belgijskie trio Brutus i sympatyczna wokalistka AA Williams. Każdy z tych występów był inny i warty uwagi.
Mimo nie do końca sprzyjającego koncertom czasu w niedzielny wieczór stawiło się w Progresji niemal tysiąc fanów długich atmosferycznych form, dźwięków niespiesznych, przepełnionych emocjami growli i nieco przytłaczających post-doom metalowym ciężarem kompozycji. Już na kilkadziesiąt minut przed otwarciem bram przed klubem oczekiwała kilkudziesięcioosobowa kolejka sympatyków muzycznego mroku.
Organizacyjnie wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Przepięcia sprzętu i porządki na scenie odbywały się bardzo sprawnie, a koncerty rozpoczynały się punktualnie. Jako pierwsza na deskach Progresji zameldowała się AA Williams w towarzystwie basisty i perkusisty. Zaczarowała słuchaczy swoim głębokim głosem i melancholią zawartą w kompozycjach ze swojej debiutanckiej EPki. Dźwięki płynące ze sceny kołysały, a ich głębię podkreślała emocjonalna gra muzyków. Po zakończeniu gry wzruszona wokalistka dziękowała za w pełni zasłużone ciepłe przyjęcie - pięknym występem udowodniła, że już niebawem będzie o niej głośno.
Każdy, kto czekał tego wieczoru na możliwość szaleństwa pod sceną, otrzymał taką możliwość podczas występu Brutus. Belgowie to prawdziwy wulkan energii. Stefanie, Stijn i Peter zagrali tak, jakby to oni byli gwiazdą wieczoru - odważnie i bezkompromisowo, dając z siebie maksimum. Umiejętność łączenia wyrazistego, emocjonalnego śpiewu z dynamiczną grą na perkusji wokalistki budziła podziw i niedowierzanie. Przyprawiające o zawrót głowy harmonie wokalne i blasty dopełniła doskonała gra gitarzystów. Brutus wykonali kompozycje z obu swoich albumów, ze znaczną przewagą marcowego "Nest", który spotkał się z bardzo pozytywnym odzewem. Publiczność nagrodziła trio owacją, domagając się bisu.
Nieokiełznanej energii nie zabrakło także na finał wieczoru - Cult Of Luna zabrali słuchaczy w ponad półtoragodzinną podróż do najmroczniejszych zakamarków duszy. Jedni z najbardziej cenionych przedstawicieli post metalu wkroczyli na scenę punktualnie o 21:20 w oparach dymnej mgły, przy subtelnym oświetleniu. Zagrali w siedmioosobowym składzie z dwoma perkusistami, czterema gitarzystami i klawiszowcem, dzięki czemu kilkunastominutowe kompozycje nabrały dodatkowej głębi i mocy. Był to występ idealny na jesienną aurę - tajemniczy, pełen niebanalnych dźwiękowych struktur, snujących się sennie, hipnotyzujących melodii i stopniowo nabierających intensywności gitarowo-perkusyjnych galopad, którym nie sposób było nie ulec.
Instrumentalne szaleństwa w połączeniu z mrocznym growlem Johannesa Perssona i czystym, pełnym melancholii wokalem Fredrika Kihlberga stworzyły jedyny w swoim rodzaju klimat, który dopełniła ekspresja sceniczna siedmiorga członków zespołu. Gitarzyści rytmicznie machali głowami, wskakiwali na odsłuchy i toczyli z fanami dialog bez słów, wymieniając spojrzeniami prosto w oczy i wyrazami wzajemnego uznania. Lider odezwał się do publiczności dopiero na końcu, dziękując za gorące przyjęcie, przyznając, że kończąca się właśnie trasa jest najlepszą w historii grupy i okazując szczerą wdzięczność za wsparcie, które docierało do muzyków przez już ponad dwie dekady działalności. Chętnie natomiast rozmawiał już po koncercie, na stanowisku z płytami, witając się z każdym chętnym, wymieniając ciepłymi spojrzeniami.
Koncert rozpoczął się i zakończył dokładnie tak, jak rozpoczyna i kończy
się doskonały nowy album "A Dawn To Fear", z którego usłyszeliśmy
większość materiału. Były to brzmienia niepokojące, a zarazem niezwykle
wciągające i poruszające. Wśród publiczności trudno było dostrzec osoby, które nie
zaangażowały się w wydarzenia toczące się na scenie. Zdecydowana większość przybyłych słuchała w skupieniu lub energicznie kołysała się w rytm dźwięków, nie przeszkadzając współuczestnikom w komfortowym przeżywaniu koncertu. Bisu tym razem nie było, ponieważ występ został zaaranżowany jako
zamknięty koncept, zwieńczony nagraniem eterycznego chóralnego śpiewu,
który w dymnej "mgle" zabrzmiał naprawdę wyjątkowo.
Zapraszam do obejrzenia zdjęć z wydarzenia :)