Rok 2019 to czas powrotu do
długich płyt - nie mam już ku temu najmniejszych wątpliwości. Po dokonaniach
Cult Of Luny, Opeth, Tool nadeszła pora na nową muzyczną opowieść od Hypno5e,
wypełnioną emocjami i poetyckimi tekstami.
Zaledwie rok po wydaniu "Les
Ombres Errantes", na swojej piątej płycie Francuzi postanowili wrócić
do korzeni - znów pojawiają się growle, skomplikowane techniczne zagrania,
galopady. W zestawieniu z delikatnymi melodiami o folkowym zabarwieniu brzmi to
jeszcze bardziej wyraziście. Znów jest bardzo mrocznie, niepokojąco i
tajemniczo. Znów mamy też do czynienia z opowieścią niemal o filmowym
scenariuszu, wciągającą i hipnotyzującą.
Na album składają się trzy trzyczęściowe
kilkunastominutowe rozdziały, wprowadzenie i zakończenie. Co ciekawe, jest to…
część druga opowieści, której początek ma się dopiero ukazać w niedalekiej
przyszłości. Podobnie jak ostatnie dzieło The Ocean, jest to podróż do
czasów paleolitycznych, z tym, że pod zupełnie innym kątem. Hypno5e wracają do
czasów, gdy w pełnej krasie lśniło boliwijskie jezioro Tauca, które zniknęło z
powierzchni naszej planety 15 tysięcy lat temu pozostawiając jałową pustynię i
słone jeziora. Akcja albumu toczy się w ciągu nocy, gdy bohater powraca na
pustkowie i zgliszcza, by odnaleźć duszę/cień kobiety, którą wielbił i kochał.
W surrealistycznej, przepełnionej tajemniczością opowieści przenikają cienie
wspomnień wokalisty z dzieciństwa spędzonego w Boliwii.
Nastrój zmienia się jak w
kalejdoskopie, a muzycy z łatwością łączą eteryczną lekkość z mrokiem. Wyjątkowości
utworom dodaje wykorzystanie wypowiedzi w języku francuskim. W "On The Dry
Lake" brzmią jak Cult Of Luna skrzyżowane z wspomnianym The Ocean Collective
i… Gojirą, by kilkanaście minut później rozkołysać smyczkowo-klawiszowym
wstępem do "In The Blue Glow Of Dawn". Oczywiście później kompozycja
rozwija się do post-metalowego, epickiego nagrania.
"A Distance Dark
Source" intryguje psychodeliczno-artrockowym intrem, skrytym za francuską mówioną
historią. Później kilkunastominutowe dzieło atakuje gitarowym przesterem i
perkusyjnym blastem. Pięknie koi zaś jego fortepianowe zakończenie.
"On Our Bed Of Soil" to
kolejny przykład połączenia piękna i mocy. Blasty i gitarowe eksperymenty sieją
zniszczenie, z piekielnej otchłani dobiegają tajemnicze odgłosy, podczas gdy w
zanadrzu czeka już dopełniająca opowieść melancholia, przywodząca na myśl
dokonania Katatonii. Całość wieńczy nostalgiczna "Tauca Pt.2", niosąca
w dźwiękach skrzypiec tak duże pokłady smutku, że nie sposób nie uronić łzy, a w
połączeniu z growlowym, rozpaczliwym lamentem pozostawia po sobie poczucie
przejmującej pustki.
Mam nieodparte wrażenie, że album
jeszcze zyskałby, gdyby muzycy zdecydowali się podzielić go na kilka mniejszych
form, odsłaniając poszczególne rozdziały historii o ginącym jeziorze po kolei. Zawarli
w tej godzinie muzyki tak wiele skrajnych emocji, że nie sposób przyjąć ich na
siebie "na raz" i wskazanym jest je dawkować. To muzyka wymagająca skupienia
i pełnego zaangażowania, także emocjonalnego. Warto się jej poddać, z tym, że
trzeba się na to wcześniej przygotować. Nietuzinkowe wrażenia gwarantowane!
7,5/10