Dwa weekendy, sześć dni i
dziesięć niezapomnianych występów - tak wyglądały obchody dziesiątych Dni
Muzyki Nowej - styczniowego festiwalu odbywającego się w gdańskim Klubie Żak
promującego twórczość nieoczywistą, na pograniczu muzyki klasycznej i eksperymentalnej,
otwierającą umysły słuchaczy na zupełnie nowe, niespotykane nigdzie indziej
doznania. To jedyny taki festiwal, podczas którego można przekonać się np. jak
zinterpretować elektronikę spod znaku Kraftwerk w formie klasycznej (Zeitkratzer,
2018), jak grać jednocześnie na trzech instrumentach klawiszowych (Martin
Kohlstedt, 2019) oraz… jaką muzykę grają mrówki, a także poznać młodych twórców
z nurtu muzyki neoklasycznej.
Podczas jubileuszowej edycji
organizatorzy postanowili wrócić ideologicznie do tej z 2010 roku, nad którą
kuratorską opiekę objęła Resina (Karolina Rec), próbująca wówczas odnaleźć
odpowiedź na pytanie "jak połączyć elektronikę z inspiracjami
wielokulturową tradycją, muzykę współczesną (…) z ognistą awangardą i
minimalizmem?". Jak zawsze było dużo muzycznego ryzyka, oryginalności i
czystego piękna.
Uroczyste obchody rozpoczęły się
od dwóch występów sióstr Walentynowicz - pianistki Małgorzaty i artystki
wizualnej Doroty. Zaprezentowały one żakowej publiczności niezwykły performens
multimedialny o zagadkowym tytule "Oko i Ucho, Narcyz i Echo",
łączący improwizacje na fortepianie i zabawkowym pianinie z prezentacją
multimedialną oraz interakcją z widownią.
Było to wydarzenie bardzo wymagające
produkcyjnie - wystrój Sali Suwnicowej został specjalnie przearanżowany.
Pośrodku umieszczono zamkniętą budkę z fortepianem i kamerą, z której obraz
pokazywany był siedzącej dookoła publiczności na czterech ekranach zawieszonych
w narożnikach pomieszczenia, przeplatany z czytaną przez artystki interpretacją
pojęcia echa, lustrzanych odbić i zapisów niemieckiego filozofa Friedricha
Kittlera.
Spektakl zawierał fragmenty z
repertuaru Annesley Black, Pawła Hendricha, Ann Cleare, Matthew Shlomowitza i
Julii Wolfe, które Małgorzata wykonała z największą starannością, nadając im
nowego wydźwięku. Na ekranach słuchacze obserwowali jej grę, próbując
jednocześnie odnaleźć się w zmieniającej się perspektywie postrzegania
otaczającej rzeczywistości - zarówno w momencie trwania samego wydarzenia, jak
i w odniesieniu do codziennego życia, docierających informacji medialnych,
wszechobecnego pędu, marketingowego szału, poszukiwania sensacji. Między wyświetlanymi definicjami różnych
pojęć oraz momentami gry na instrumentach, oglądali własne odbicia oraz
wizerunki współuczestników wydarzenia. Były to doznania nietypowe, dla
niektórych nie do końca komfortowe, zdecydowanie zaskakujące i zapadające w
pamięć. Tego niecodziennego spektaklu można było doświadczyć wyjątkowo dwa razy
- 4 i 5 stycznia, z racji pomniejszonej liczby miejsc.
Po kilku dniach przerwy festiwal
powrócił na znane, koncertowe tory. W czwartek 9 stycznia, jak to często w Żaku
bywa, nastąpiło zderzenie dwóch przeciwnych muzycznych światów i skrajnych
emocji. Klasyczne brzmienia kontrabasu i wiolonczeli zestawili z mroczną
elektroniką w niezwykłej wizualnej oprawie.
O duecie Low Bow, który tworzą
Maciej Sadowski i Małgorzata Znarowska mogliście już poczytać w zaginionych
płytach oraz szerzej na soundrive.pl. W Żaku odbyła się koncertowa premiera
wydanego kilka tygodni temu "murmurs". Urzekające pięknem dialogi
kontrabasowo-wiolonczelowe koiły nerwy i relaksowały, pozwalając podróżować w
wyobraźni do malowniczych miejsc z zapierającymi dech widokami. Duet przy
wsparciu elektronicznych, ambientowych pasaży autorstwa tajemniczego Glowworma
stworzył niesamowity klimat, który udzielił się żakowej publiczności.
Uczestnicy koncertu wysłuchali go z należytą uwagą, po każdym wykonanym utworze
nagradzając muzyków brawami. Zabrzmiał cały materiał z długogrającego debiutu
oraz pierwsza część "Szeptuch" z EPki "Hopla!". Podczas
wykonywania ostatniego "Don't Row Let It Flow" do artystów dołączył
pianista Antoni Wojnar.
Kameralnie i intymnie było także
podczas drugiego czwartkowego koncertu, z tym, że towarzyszyły mu nieco inne
emocje. Kevin Richard Martin, znany bliżej jako The Bug, członek Techno Animal
czy Zonal przeżył kilka lat temu traumę związaną z bardzo bolesną walką o
zdrowie swojej najbliższej rodziny i właśnie tymi doświadczeniami postanowił
podzielić się ze słuchaczami na pierwszym albumie wydanym pod własnym
nazwiskiem. Jest to materiał niezwykle osobisty, mający podłoże w emocjach
towarzyszących artyście podczas operacji nowo narodzonego syna oraz komplikacji
poporodowych jego żony. Jak przedstawić inspirowane tak trudnymi wydarzeniami
na żywo?
Jak można było się spodziewać
było to ogromne wyzwanie zarówno dla artysty, jak i widowni. Dla wielu
uczestników było to doznanie tak ekstremalne, że z upływem kolejnych minut
stopniowo opuszczali Salę Suwnicową…Martin zażyczył sobie z sali usunięto
krzesła, scenę spowiło jasne, chwilami rażące białe światło i kłęby dymu. Zasugerował
też, by publiczność odbierała toczące się wydarzenia z pozycji podłogi - siedząc
lub leżąc.
Zaserwował najbardziej wytrwałym
emocjonalną żonglerkę, zestawiając eteryczne, ambientowe tła z potężnym,
miażdżącym basem, który niósł się po klubowych deskach masując wszystkie
organy. Eksperymentował też z dźwiękiem przy pomocy smyczka. Obserwowanie tego
wydarzenia było przeżyciem bardzo nietypowym, które na długo pozostanie w
pamięci. Mimo różnych sonicznych niedogodności i konieczności korzystania z
zatyczek w celu ochrony uszu dobiegające ze sceny dźwięki hipnotyzowały i
angażowały w pełni, nie dając chwili wytchnienia. Właśnie po tej umiejętności
zaskakiwania poznaje się prawdziwych artystów.
Piątkowy wieczór był dla stałych
bywalców festiwalu czasem wspomnień i powrotów. Lambert odwiedził gdański klub
po raz drugi i podobnie jak w 2015 roku zachwycił publiczność połączeniem
klasycznej tradycji z niemal popową lekkością, ekspresją sceniczną i poczuciem
humoru. Wykonał przekrojowy materiał, zahaczając o najnowszy album
"True", jak i starsze dokonania. Obserwowanie jego gry i towarzyszących
jej emocji było czystą przyjemnością. Wyraźnie dało się zauważyć, że
entuzjastyczne reakcje bardzo wyrozumiałej i życzliwej żakowej publiczności
przypadły artyście do gustu. Czuł się na scenie świetnie, żartował, uśmiechał
się zza tajemniczej maski i przyglądał się słuchaczom. Dźwięki fortepianu
płynęły lekko i nostalgicznie, by chwilę później całkowicie zmienić kierunek na
bardziej energetyczny, mroczny, czy też radosny. Po koncercie każdy chętny mógł
z Lambertem (już bez maski) przywitać się, porozmawiać i zdobyć autograf.
(więcej zdjęć pod relacją :) )
Drugi piątkowy występ dostarczył
zgodnie z festiwalową tradycją nieco odmiennych doznań. Innercity Ensemble po
raz kolejny zabrali publiczność w podróż do tajemniczego świata opartego na
melodii i rytmie, tym razem skupiając się przede wszystkim na promocji płyty
"IV". Siedmioosobowy skład zapewnił słuchaczom kompleksowe muzyczne
doznania, wymykające się jakiejkolwiek gatunkowej klasyfikacji. Jazzowe
improwizacje na trąbce zderzały się z afrykańską rytmiką i wyrazistym basem. Uroku
kompozycjom dodawało wykorzystanie nietypowych perkusjonaliów i instrumentów
rytmicznych.
Ten koncert równie dobrze mógł
odbyć się dla stojącej publiczności - dźwięki płynące ze sceny wprowadzały w
trans i porywały do tańca. Nie brakowało osób, którym krzesła wyraźnie
przeszkadzały w podrygiwaniu i które musiały tłumić emocje, by nie dać wyrwać
się muzycznej energii z pozycji siedzącej i nie rozpocząć tanecznego
szaleństwa. Innercity zagrali z pasją i zaangażowaniem, dbając o najwyższą
jakość wykonania. Zostali za to nagrodzeni gromką owacją i wywołani na bis. Po
zakończeniu występu chętnie rozmawiali z fanami i podpisywali płyty.
(więcej zdjęć pod relacją :) )
Sobota na 10 Dniach Muzyki Nowej
upłynęła pod znakiem celebracji muzyki filmowej, w dosłownym i nieco bardziej
nietypowym znaczeniu tego słowa. Kilkanaście minut po dwudziestej, po
emocjonalnej zapowiedzi dyrektor festiwalu Magdaleny Renk na scenę wkroczył Wim
Mertens - pianista i zasłużony twórca muzyki filmowej. W tym roku świętuje
on jubileusz czterdziestolecia pracy artystycznej, promując jednocześnie
wspomnieniowy, czteronośnikowy album "Inescapable". Belgijski
kompozytor jak można było się spodziewać zachwycił publiczność, która
zastosowała się do próśb o schowanie telefonów komórkowych i pełne skupienie
się na toczących się na scenie wydarzeniach, chłonąc każdy dźwięk z zapartym
tchem.
Prawdopodobnie wielu obecnych na
widowni osób miało w pamięci poprzedni koncert artysty w Gdańsku, jeden z
pierwszych koncertów w Żaku, który odbył się w 2002 roku. Według opowiadań
dyrektor klubu było to wydarzenie niezwykle emocjonalne, wręcz magiczne.
Niezwykła atmosfera udzieliła się widzom także tym razem. Mertens grał jak
natchniony, wtórując sobie wokalnie i dzielił się radością przebywania na
scenie z fanami. Muzyka o niemal popowym potencjale płynęła lekko, kołysząc i
budząc wspomnienia. Publiczność podziękowała mu za te doznania owacją na
stojąco.
Po standardowej półgodzinnej
przerwie miało miejsce kolejne wydarzenie, które przejdzie do historii
festiwalu jako jedno z najbardziej nietypowych. Sala koncertowa na pół godziny
zamieniła się w kinową. Duet GUO, tj. saksofonista Seymour Wright i gitarzysta
Daniel Blumberg postanowili zaprezentować multimedialny pokaz z muzyką w tle.
Zamiast pojawić się na scenie, skryli się na górnej antresoli klubu, by nie
zaburzać odbioru przygotowanych materiałów video i nie odwracać uwagi
publiczności swoją obecnością. Słuchacze mieli za zadanie wczuć się w klimat
tego, co zobaczą na dużym ekranie. Wyświetlanym obrazom towarzyszyła bardzo
eksperymentalna muzyka…
Były to dźwięki całkowicie
nieprzystępne, zgrzytliwe, chwilami wręcz jazgotliwe, które bardziej miały
odstraszyć niż przyciągnąć. Płynęła z nich jednak tak silna energia, że nie
sposób było opuścić sali. Przestery gitarowe i improwizacje na saksofonie,
które w niczym nie przypominały tych jazzowych przeplatały się z przejmującą
ciszą, a pojawiające się w całkowitej ciemności obrazy kontrastowały z mrokiem
czarnego ekranu. Muzycy działający na co dzień na londyńskiej scenie zagrali do
"Gyuto" w reżyserii Brady'ego Corbeta (autora m.in. głośnego ostatnio
filmu "Vox Lux"), traktującego o ludzkim okrucieństwie i walce
człowieka z naturą. Pokazane obrazy między innymi zapętlonej sceny prania przez
starsze kobiety, połowu ryb i owoców morza oraz przystosowania ich do spożycia
w koszmarnych warunkach oraz skutków cywilizacji i siejącego spustoszenie
tsunami działały na wyobraźnię i skłaniały do głębokiej refleksji nad kondycją
współczesnego świata.
Piątego dnia festiwalu emocje były równie silne, jak podczas pięciu poprzednich. "Sutarti", drugi album Joshuy Sabina to elektroniczna wariacja na temat litewskiej tradycji pod kątem kompozycji, jak i sposobu wokalnej ekspresji opartej na dysonansach głosowych. Artysta zbudował go na bazie własnoręcznie wykonanych nagrań terenowych w litewskich lasach oraz ludowych pieśni "sutarti" pozyskanych z etnomuzykologicznego archiwum w Lithuanian Academy
Of Music.
Muzyk i producent zaprezentował swoją drugą płytę w całości, poruszając dusze wrażliwych słuchaczy. Było tajemniczo, niepokojąco i bardzo nastrojowo. Atonalne, ambientowe dźwięki łączące naturę i tradycję intrygowały, hipnotyzowały i trafiały prosto w serce tych, którzy odnajdują się w elektronice. Wyjątkowości dodawały koncertowi subtelne światła. Sabin czując skupienie, energię i zaangażowanie publiczności dał z siebie wszystko. Wiedział, że gra dla osób, które podzielają jego pasję i chłoną każdy dźwięk płynący ze sceny.
Kwartludium to także już niemal stali bywalcy gdańskiego święta muzyki klasycznej i nowej. Niedzielny występ był ich trzecim na tej imprezie. Tym razem zaprezentowali materiał z płyty "Amplified, What Is There?" - muzyczny eksperyment pełen kontrastów. Subtelność fortepianu zderzała się z niepokojącymi partiami skrzypiec i mrocznym brzmieniem klarnetu basowego. Zgrzyty, szumy, tajemnicze pogłosy, niepokojące dialogi instrumentów - wielbiciele takich form znaleźli w tych dźwiękach coś dla siebie.
Jubileuszowe Dni Muzyki Nowej przeszły do historii jako najdłuższe i prawdopodobnie najbardziej różnorodne z dotychczasowych. Było przystępnie i niemal nieznośnie, popowo i zgrzytliwie, hałaśliwie i bardzo subtelnie, mrocznie i delikatnie. Uczestnicy mieli możliwość kontaktu z dźwiękiem w formie niemal dosłownej - mogli odczuwać go prawie wszystkimi zmysłami. Nastąpiła integracja różnych form sztuki - muzyki klasycznej z elementami folkowej tradycji z muzyką współczesną, eksperymentalną, chwilami ekstremalną, dźwięków z obrazem, muzyki z filmem i teatralnością. Już nie mogę się doczekać, co organizatorzy przygotują na kolejną edycję.
No to jeszcze trochę zdjęć, nieprofesjonalnych, z niektórych koncertów :)
LOW BOW
LAMBERT
INNERCITY ENSEMBLE