piątek, 7 lutego 2020

Editors, Whispering Sons - Warszawa, Torwar, 5.02.2020

Fantastycznie jeździ się na koncerty artystów, którzy od lat utrzymują bardzo wysoki poziom swojej twórczości, na scenie dają z siebie wszystko niezależnie od okoliczności i nagrywają dźwięki uniwersalne, które mają szansę spodobać się osobom o różnych muzycznych upodobaniach. Do tej grupy twórców należą muzycy Editors, którzy regularnie odwiedzają nasz kraj i za każdym razem towarzyszy im rzesza wiernych fanów. Tym razem przyjechali do Polski w ramach "Black Gold Tour", zagrali w Krakowie i Warszawie, znów zachwycili obecnych, a co więcej zabrali ze sobą rewelacyjny support. 




Podobnie jak przy okazji poprzedniego występu Editors na warszawskim Torwarze w listopadzie 2018 roku organizacja wydarzenia przebiegła bardzo sprawnie. Fanów powitali uśmiechnięci ochroniarze, koncerty rozpoczęły się zgodnie z planem, nagłośnienie było selektywne, dzięki czemu odbiór obu występów był prawdziwą przyjemnością. 

Jako pierwsi, tuż po dziewiętnastej na scenę wyszli muzycy Whispering Sons - belgijskiego kwintetu, który od wydania debiutanckiej długogrającej płyty "Image", z miesiąca na miesiąc staje się coraz bardziej rozpoznawalny. Miałam przyjemność poznać zespół podczas ubiegłorocznego Soundrive Festivalu, gdzie zachwycili mnie post punkową energią i ekspresją sceniczną charyzmatycznej wokalistki Fenne Kuppens. W Warszawie ich półgodzinny występ był jeszcze bardziej intensywny, emocjonalny i mroczny. W oparach dymu i smugach niebiesko-czerwonego światła wokalistka z pasją śpiewała swoim niskim wyjątkowym głosem nihilistyczne teksty, a muzycy zespołu wspólnie budowali posępny klimat, jednocześnie przekazując w dźwiękach moc, której nie sposób było się nie poddać. Publiczność przyjęła ich bardzo ciepło, szczerze i ochoczo oklaskując po wykonaniu kolejnych kompozycji. Jeszcze kilka takich występów przed większą publicznością i kto wie, jak potoczy się zespołowa historia. Czy to klucz do światowej kariery okaże się pewnie już niebawem.

Prawdziwa wrzawa, a chwilami ekstaza rozgorzała, gdy na scenę wkroczyli muzycy Editors, by zabrać słuchaczy w podróż przez różne rozdziały swojej piętnastoletniej kariery, której podsumowaniem jest przekrojowy album "Black Gold". W ciągu dwugodzinnego występu wybrzmiały kompozycje ze wszystkich płyt grupy, w tym kilka rarytasów - jedna z najstarszych, przez wielu widzów nieznana "You Are Fading", cudownie bujający "Eat Raw Meat", nostalgiczny "Spiders", klimatyczny "Distance", czy absolutnie doskonały "Walk The Fleet Road". Co ciekawe, zabrakło nagrania tytułowego z ostatniej płyty, na które czekała większość zgromadzonych. Zamiast depeszowego "Black Gold" usłyszeliśmy za to rozkołysane, urocze "Upside Down" i szalonego "Frankensteina". Nie zabrakło największych hitów zespołu na czele z rozpoczynającym wieczór "An End Has A Start", ukochanym przez fanów "Papillon", tłumnie odśpiewanym "The Racing Rats", zadedykowanym Belgom z Whispering Sons "Munich" i wieńczącym bis "Smokers Outside The Hospital Doors"

Muzycznie i wizualnie była to uczta na najwyższym poziomie. Editors nie potrzebują wizualizacji i efektów specjalnych, by błyszczeć i wyróżniać się z tłumu wykonawców. To w dużej mierze zasługa ich technicznych umiejętności i wieloletniego zgrania, dzięki czemu możliwe jest między członkami zespołu porozumienie bez słów i naturalna wymiana koncertowej energii. Jednak zdecydowanie nie byłoby tak samo bez głosu, emocji i scenicznej ekspresji Toma Smitha, który skradł pozostałym członkom grupy całe show, wędrując po scenie, śpiewając w różnych pozycjach, co ważne za każdym razem czysto i z niewyobrażalną łatwością. Świetnie wypadł zarówno w wykonanej samodzielnie wersji "The Weight Of The World", jak i w energetycznych momentach, czy niesamowitym "Violence". 

Utwory zabrzmiały w nowych, bogatszych aranżacjach, co dodało im dodatkowej świeżości. Było dynamicznie, nostalgicznie, tanecznie, balladowo-refleksyjnie, gatunkowo różnorodnie, lecz przede wszystkim przystępnie. Muzycy połączyli pop, rock i elektronikę mieszając je w idealnych proporcjach. Między artystami i publicznością zrodziła się chemia. Nikt nikogo nie musiał zmuszać do zabawy - obie strony obserwowały wzajemne reakcje, co sprawiło, że koncert był naturalny. To potrafią nieliczni. 

Tym razem profesjonalnych zdjęć z fosy nie będzie (ten kto bywa na koncertach Live Nation wie dlaczego), jest za to trochę kadrów z perspektywy publiczności, które mam nadzieję równie silnie oddadzą koncertowe emocje.