wtorek, 25 lutego 2020

Leprous, Klone, Maraton - Warszawa, Progresja, 21.02.2020 [GALERIA ZDJĘĆ]


Są takie zespoły, które ceni się bardziej niż inne, nie tylko ze względu na wykonawczą precyzję, pomysłowość aranżacji, czy kompozytorską lekkość albo łączenie gatunków tak, by tworzyły jedyną w swoim rodzaju całość. Te, których twórczość wywołuje silne emocje, pobudza wyobraźnię i towarzyszy w ważnych momentach życiowych. Leprous nie pozostawiają słuchaczowi wyboru - to grupa, którą się pokocha za kreatywność i nietuzinkowość lub odrzuci za zbytnią szczerość przekazu. Muzycy mają w Polsce liczne grono wiernych sympatyków, dla których każda ich wizyta to prawdziwe święto. Po niedawnej wizycie we Wrocławiu w listopadzie ubiegłego roku norweski zespół przyjechał do trzech innych polskich miast - Krakowa, Warszawy i Gdańska. Miałam przyjemność być na dwóch z wymienionych koncertów, o czym opowiem tu i na łamach soundrive.pl



Stali czytelnicy tego bloga znają już ten zespół dość dobrze - pisałam o poprzednich koncertach i dwóch ostatnich przełomowych albumach. Leprous podobnie jak przy poprzednich okazjach zabrali ze sobą w trasę kolegów z innych zespołów, tym razem przyjechali w towarzystwie Norwegów z Maraton i francuskiego Klone. Organizacyjnie wydarzenie zostało jak zawsze dopięte na ostatni guzik - praca sztabu technicznego i szybkość zmian aranżacji sceny zasługuje na najwyższe uznanie.  Koncerty odbyły się zgodnie z planem godzinowym, nie było kłopotów z nagłośnieniem, co umożliwiło czerpanie pełni przyjemności z udziału w wydarzeniu. 

Wieczór pełen wrażeń rozpoczął się od brawurowego występu pięciorga zwariowanych Norwegów z Maraton. Mieszanka alternatywnego rocka i niemal metalowej energii rozgrzała publiczność. Muzycy widząc radosne twarze otwartych na nowe dźwięki osób uśmiechali się i z jeszcze większym zaangażowaniem skakali po scenie, grając niełatwe melodie i strukturalne "połamańce". Największe wrażenie robił wokalista Fredrik Klemp, biegający po deskach Progresji w śnieżnobiałych skarpetkach i dbający o interakcję ze słuchaczami. Schodził do fosy, by śpiewać wprost do publiczności, co wywołało szczere i ciepłe reakcje. Co ciekawe, gdy mówił do publiczności robił to bez mikrofonu, co prawdopodobnie miało wywołać efekt zaskoczenia. Zespół zaprezentował się bardzo pozytywnie i zebrał zasłużoną owację. 

Kilkadziesiąt minut później w czterdziestopięciominutową podróż do krainy łagodnych progresywnych pasaży zabrał słuchaczy kwintet Klone. Artyści rozkołysali publiczność melodiami, które stopniowo narastały, relaksowały i pozwoliły zebrać siły, by oddać się pełni radości słuchania gwiazd wieczoru. Nie do końca zrozumiałym dla mnie kontrastem była próba metalowej ekspresji muzyków do tak delikatnych dźwięków - krótko i zwięźle pisząc momentami członkowie zespołu energicznie machali głowami i zachowywali tak, jakby grali hardcore'owe riffy, a tymczasem do uszu odbiorcy dobiegały snujące się nienachalnie, płynące dźwięki. Cóż, taka koncepcja...

Kilkusetosobowa publiczność już tylko odliczała minuty do spotkania z idolami. Punktualnie o 21:30 pojawił się na scenie najpierw Simen Borven, który zagrał na klawiszach wstęp do "Below", a następnie jego przyjaciele na czele z wokalistą Einarem Solbergiem i gitarzystą Torem Oddmundem Suhrke, założycielami zespołu. Tak jak na trasie promującej "Malinę" oraz pierwszej części koncertów opatrzonych szyldem "Pitfalls Tour" piątkę wsparł Raphael Weinroth-Browne, doskonały wiolonczelista, którego oczywiście można usłyszeć też na płytach. Przywitani ogłuszającym aplauzem i ekstatyczną owacją dali z siebie absolutne maksimum, zachwycając publiczność całokształtem - techniką wykonania, scenicznym wizerunkiem i ładunkiem emocjonalnym. Był to koncert doskonały także pod względem doboru setlisty, budowania dramaturgii i poziomu interakcji z publicznością. Całkowicie bezkompromisowy - taki, który dociera do wnętrza duszy wprawiając w drganie jej najgłębsze zakamarki, pozostawiający żywe i powracające przez kolejne dni wspomnienia. Taki, który sprawia, że ten, kto zrozumie pełnię przekazu płynącego ze sceny ma ochotę spakować walizkę i pojechać na kolejne koncerty trasy, by podziękować muzykom osobiście za to, czego dokonują.

Leprous grają obecnie w innej muzycznej lidze - definiując swoją własną i niepowtarzalną jakość. Jak już miałam okazję wspomnieć są zespołem progresywnym w prawdziwym tego słowa znaczeniu - przekraczają granicę i dokonują niemożliwego, zamieniając dźwięki w złoto. Świetnie odnajdują się w stylistyce popowej, elektronicznej, rockowej, metalowej, czy jazzowej. To zasługa niezwykle utalentowanych muzyków, którzy z koncertu na koncert stają się jeszcze lepsi, zostawiając konkurencję daleko za sobą. 

Gitarowe riffy i melodie, intensywność basu i klawiszowych pasaży, przeszywające partie wiolonczeli, a przede wszystkim perkusyjne, kosmiczne galopady Baarda Kolstada sprawiały, że wielu słuchaczom brakowało słów, by opisać zachwyt tym, co działo się na scenie. Einar Solberg grał na syntezatorach i śpiewał jak natchniony, wznosząc się na wyżyny wokalistyki, porażając mocą swojego falsetu i płynnego przejścia do krzyku. Swoją autentycznością i skromnością chwytał za serce tym bardziej, że gdy nadchodził moment odezwania się do publiczności stawał się nieśmiałym "chłopakiem z sąsiedztwa" i szczerze przyznawał, że mówienie do ludzi to dla niego nie lada wyzwanie. Trasa promująca "Pitfalls" stała się dla niego przełomową, gdyż jak podkreślił po latach obecności na scenie dopiero od kilkunastu miesięcy jest w stanie wydusić z siebie coś więcej niż dziękuję bardzo. Wyraził też uznanie dla kolegów z zespołu, którzy na potrzeby promocji nowej płyty nauczyli się grać na klawiszach. Wspierali go także dzielnie w kwestii kontaktu z fanami, podobnie jak on wskakując na specjalne obudowy, by być lepiej widocznymi także z tyłu sali.

Emocji było tyle, że nie starczyłoby tutaj miejsca, by zebrać je wszystkie, dać im upust i poświęcić im należytą ilość linijek. Od pierwszej do ostatniej minuty koncertu od muzyków nie można było oderwać wzroku. Zgadzało się wszystko - urokliwe chórki naturalnie i spontanicznie śpiewane wspólnie z publiką, chwytliwe refreny "The Price", "Stuck", czy "Alleviate", pop-rockowa lekkość "From The Flame", zgrzyty i sekwencje instrumentalne w "Foe" i "The Valley", magia "Mb.Indifferentia"  kołyszące balladowe partie jak w przepięknym "Observe The Train" i "Distant Bells", transowa działająca na wyobraźnię elektronika w "Angel", czy czysty obłęd w oczach Einara podczas wykonania "Slave". 

Kulminacja uczuć wszelkich nastąpiła w wieńczącym koncert apokaliptycznym "The Sky Is Red", który mógłby z powodzeniem stać się wizytówką stylu Leprous - niezwykle angażującego, nieco teatralnego i wciągającego na długie godziny. Dwugodzinny koncert upłynął momentalnie, pozostawiając słuchaczy w stanie niedowierzania po tym, czego właśnie doświadczyli. Takie momenty chce się przeżywać wielokrotnie.


O Gdańsku poczytacie już niedługo na łamach soundrive.pl. Tu zaś już niedługo pojawią się zdjęcia. Tymczasem zapraszam do obejrzenia galerii warszawskiej:

MARATON




















































KLONE


































LEPROUS