Kochają naturę, ciszę i wolność i pragną przekazać to w swojej twórczości, skierowanej do wrażliwych słuchaczy. Tacy są Dan Capp nagrywający w ramach Wolcensmen oraz Erik Gärdefors występujący jako Grift. Anglik i Szwed postanowili wyruszyć we wspólną akustyczną trasę koncertową, w ramach której zawitali do gdańskiego Drizzly Grizzly. Była to prawdziwa uczta dla koneserów wyszukanych dźwięków, szkoda tylko, że przybyło ich do klubu tak niewielu...
Sobotni wieczór to dla wielu bywalców miejsc różnych czas idealny na spotkania przy piwie i radosne rozmowy w ramach relaksu po tygodniu pracy i nie ma w tym absolutnie nic złego, jeśli odbywają się w stosownych do tego okolicznościach. Nie są natomiast wskazane w trakcie akustycznego, cichego koncertu, który wymaga od słuchaczy skupienia na tym, co dzieje się na scenie. Chcąc poczuć atmosferę występu i zrozumieć jego przekaz, należy na ten czas odłożyć telefony, zaprzestać rozmów i śmiechów i spróbować usłyszeć ciszę. Gdy choć jedna osoba zaburzy ten spokój, stworzony klimat rozpada się w drobny mak i tak niestety stało się w Drizzly Grizzly.
Wolcensmen, jak słusznie stwierdziła jedna z uczestniczek koncertu "na spotify występuje z zespołem". Prawdopodobnie zawiodła się, gdy zobaczyła Dana samego z gitarą akustyczną i efektami. Bardzo możliwe, że było na sali więcej osób spodziewających się folk-rockowego kołysania, a może nawet tanecznej energii. Był to bardzo dobry, pełen emocji występ, który jak już zauważyłam wcześniej, wymagał skupienia i otwartości na to, co artysta ma do przekazania. A chciał powiedzieć poprzez dźwięki i słowa bardzo dużo. Partie gitary płynęły lekko, a niski głos brzmiał wyraziście. Muzyk śpiewał o tym, co jest dla niego ważne, prezentując kompozycje z "Fire in the White Stone" - koncepcyjnej płyty, opartej na napisanej przez Dana historii w duchu tolkienowskiej prozy.
Grift to autorski projekt Erika Gärdeforsa, w którym artysta prezentuje osobiste przemyślenia wrażliwego twórcy, poszukującego odpowiedzi na nurtujące go pytania i próbującego oddać ducha otaczającej go na co dzień natury. Ta niezwykle eteryczna, utrzymana oryginalnie na pograniczu black-metalowej i folkowej stylistyki świetnie sprawdziła się w wersji "bez prądu". Głos Erika poruszał najgłębsze zakamarki duszy, a gitarowe melodie płynęły lekko, nieco tajemniczo i bardzo nostalgicznie. Uroku dodawały im różnego rodzaju dzwoneczki i przeszkadzajki, które muzyk zawiesił na gryfie swojego instrumentu.
Wyjątkowości występowi dodawało otoczenie i subtelne oświetlenie klubowej sceny oraz znajdujące się na jej deskach świece i znicze, budujące mroczny klimat. Podobnie jak w przypadku poprzedniego setu, większość przybyłych spodziewała się fajerwerków. Siła rażenia płynących ze sceny dźwięków była jednak pod względem emocjonalnym równie pokaźna, jak podczas instrumentalnych galopad i perkusyjnych blastów. Gdy wokalista wchodził w niższe rejestry, ocierając swój głos o mroczny szept, wzruszał niemal do łez. Szkoda tylko, że niektórzy uczestnicy koncertu nie chcieli tego usłyszeć, a przy okazji przeszkadzali innym w odbiorze rozmowami.
Takie dni, jak miniona sobota zdarzają się raz na cztery lata i warto uczcić je należycie. Idealną okazją, by to zrobić był ten absolutnie wyjątkowy koncert. Trasa akustyczna Grift i Wolcensmen może się już nie powtórzyć, więc kto jest miłośnikiem nordyckiej kultury i nie dotarł do klubu wczoraj, sporo stracił. Bezpośredni kontakt z artystą i możliwość kontaktu w cztery oczy to najpiękniejsza forma odbioru scenicznego przekazu. Wymaga jednak wrażliwości i przełamania się, co niekiedy dla niektórych okazuje się zadaniem niewykonalnym.
Zapraszam do obejrzenia zdjęć :)