Są różne gusta i nie powinno się o nich dyskutować. Są dni, gdy chce się słuchać rocka, popu, jazzu, elektroniki, czy metalu, lecz są też takie, w których takie czy inne dźwięki po prostu "nie wchodzą". Dziś opowiem o trzech płytach, które wymagają nie tylko odpowiedniego nastroju i czasu, by w pełni docenić ich artystyczny kunszt, lecz przede wszystkim otwartości umysłu na to, co nietypowe, czy pozornie nieprzystępne. Każdy z nich zawiera zupełnie inną muzykę, a łączy je to, że znalezienie ich fragmentów na radiowych playlistach nawet rozgłośni niekomercyjnych graniczy z cudem. Szkoda, bo każdy z nich zasługuje na uwagę.
Zgrzyty, przestery, niepokój, mrok, nietypowe połączenia brzmieniowe, długie formy - po tych albumach naprawdę można spodziewać się wszystkiego. To sztuka dla wybranych, odwdzięczająca się za poświęcony czas niezwykłymi doznaniami emocjonalnymi. Przyjrzyjmy się jej w kolejności publikacji poszczególnych wydawnictw.
Na pierwszy ogień polski kolektyw Whalesong i ich grudniowy "Radiance of a Thousand Suns", który ma szansę trafić do fanów Swans, Wrekmeister Harmonies, Einsturzende Neubauten, Sunn O)))). Gwizd gotującej się w czajniku wody, przeszywające zgrzyty, trzaski i szumy, dzwony, mrożące krew w żyłach recytowane fragmenty i pełna niepokoju atmosfera - tak mniej więcej zaczyna się ponad półtoragodzinna podróż do tajemniczego świata na pograniczu sludge'owego ciężaru, hałaśliwych przesterów i drone'owych elektronicznych pasaży.
Tu nie ma miejsca na kompromisy i zagrania dodające muzyce chwytliwości - są zmiany tempa, dynamiki, hałaśliwe ekstrema i fragmenty silnie wwiercające się w umysł. To muzyka wprowadzająca w trans, chwilami przytłaczająca, często też pozbawiona melodyjności i przebojowości. Dosięga ekstremum w finałowej kompozycji tytułowej, która ma... czterdzieści siedem minut. Wyjątkowe brzmienie grupa osiągnęła dzięki wykorzystaniu poza gitarami, klawiszami i bębnami przedmiotów takich jak blacha, piła tarczowa, sprężyny, a także dzwonów rurowych, gongu, cymbałów, thereminu, saksofonu, wibrafonu, a nawet akordeonu.
W nagraniach wzięli udział znani i cenieni artyści - Thor Harris ze Swans, Wacław Vogg Kiełtyka z Decapitated i Machine Head), Grzegorz Zawadzki, którego znają słuchacze Useless i Thaw, Aleksander Papierz z projektu Sigihl oraz wibrafonista Tomasz Herisz. Razem stworzyli wielobarwną opowieść pełną mroku i tajemniczości, pobudzającą zmysły. Sięgnijcie po nią w momencie, gdy potrzebna wam będzie odskocznia od codziennej rutyny, dźwięki do odreagowania różnych spraw, czy też wtedy, gdy zmęczy was to, co z założenia lekkie i przyjemne.
Za drugim z opisywanych tu projektów ekstremalnych stoi jeden z najbardziej nieprzewidywalnych artystów ostatnich kilkudziesięciu lat - lider Faith No More - Mike Patton. To muzyk, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych i próbował już w swojej karierze chyba wszystkich możliwych gatunków. Tym razem postanowił po latach powrócić do szyldu tetema, projektu, który współtworzy z Anthonym Paterasem. "Necroscape" to drugi album muzyków. Tym razem pomógł im wirtuoz mandoliny i skrzypiec Erkki Veltheim.
Lekkość i eteryczność zderza się tu z niemal black-metalową wściekłością, a zmiany tempa są na porządku dziennym. Świetnym tego przykładem jest "Wait Till Mornin", gdzie etniczne pulsowanie spotyka bezkompromisowe zgrzyty. Do tego fragmentu można tańczyć, czego nie można powiedzieć o dwóch pierwszych, czy następcy wspomnianej "trójki", gdzie dominują szalejące bębny i jazzujące melodie, zestawione z przeraźliwymi krzykami. Świetnym odzwierciedleniem niezwykłej walki żywiołów jest też "Dead Still".
Patton jak zwykle potrafi zahipnotyzować głosem, a chwilę później wybudzić z transu growlem, wrzaskiem, czy przeszywającym szeptem. Eksperymentalna muzyka to dla niego woda na młyn. To dźwięki, które swoją intensywnością potrafią doprowadzić niemal do obłędu, jednak zanim to się stanie, chwilę wytchnienia przynosi moment ciszy, czy eteryczny pasaż. To muzyczna podróż pełna zakrętów, dziwnych przystanków i nietypowych atrakcji - niesamowicie ekscytująca i taka, w którą chce się wyruszać wielokrotnie. Trwa tyle, ile powinna by nie znużyć i nie znudzić.
Mroku, hipnotyczności i melancholii nie brakuje także na "De Omnibus Dubitandum Est" projektu Dark Sky Burial, za którym kryje się Shane Embury z Napalm Death. Muzyk zmęczony death-metalowym wykopem postanowił sięgnąć po coś zupełnie odmiennego - opartego na brzmieniu klawiszy. Chwilami bardzo eterycznego i delikatnego, z drugiej strony zaś bardzo transowego. Kompozycje na solowym debiucie basisty rozwijają się powoli i urzekają atmosferycznością.
Co ciekawe, ładunek "ciemności" jest tu porównywalnie wysoki, jak w kompozycjach macierzystego zespołu. Artysta pracował nad tym materiałem kilka lat, z pomocą przyjaciela Russa Russella. Ambient zderza się tu z industrialnymi pasażami rodem z twórczości Nine Inch Nails. Pomiędzy pogłosami i klawiszowymi sprzężeniami pobrzmiewają chóralne zapętlone wokalizy, wplecione sprytnie w całość partie gitar, a nawet pulsujące i kołyszące melodie. To muzyka, która może stać się świetnym tłem do nietypowego relaksu, a także zabrać słuchacza w sferę snów.
Jeśli dotrwaliście do końca, znaczy, że przeczytaliście jeden z najdłuższych tekstów na tej stronie, nie licząc cyklu "Zaginionych płyt". Tym razem będzie bez ocen, lecz każda z nich osobno uzyskałaby co najmniej 8/10. Linki do dźwięków znajdziecie poniżej. Miłego słuchania :)