Nie ma to jak nagrać płytę, która idealnie trafi w czas w momencie premiery. Tak stało się z nowym albumem Haken traktującym o wirusowej inwazji. Komponując składowe tej opowieści żaden z muzyków nie przypuszczał, że ta post-apokaliptyczna wizja będzie tak bliska rzeczywistości...
Koniec świata to jakby nie patrzeć bardzo wdzięczny temat do wykorzystania w ramach muzycznej opowieści. Często używany ze względu na mroczny potencjał emocjonalny, idealnie nadaje się do cięższych odmian muzyki rockowej, by podkreślić moc i wyrazistość przekazu. Ulegli mu także członkowie Haken, kreując wizję rozpadu życia w rzeczywistości dwudziestego pierwszego wieku. "Virus" to muzyczno-fabularna kontynuacja albumu "Vector" sprzed 2 lat, skupiająca się na politycznie-zabarwionych aspektach związanych z przejęciem władzy i doprowadzeniem do ostatecznej klęski wywołanej z pomocą broni biologicznej na podłożu nie tylko społecznym, lecz także psychologicznym, technologicznym i środowiskowym. Tematykę podkreśla też fantastyczna minimalistyczna okładka z rysunkiem bakteriofaga. Skupmy się jednak na muzyce, bo to przede wszystkim ona jest tu istotna.
Nowy album to najbardziej eklektyczne wydawnictwo Haken, na którym każdy z członków zespołu daje z siebie maksimum, wznosząc się na wyżyny swoich umiejętności. Świetnie słucha się instrumentalnych dialogów i wspólnego rzeźbienia struktur utworów. Wyraźnie da się odczuć, że nagrywaniu tej płyty towarzyszyła dobra atmosfera.
"Virus" jest spójny i zwarty, a jednocześnie wielowarstwowy. W "Prosthetic" na najwyższe uznanie zasługuje praca perkusisty - autora miażdżących blastów oraz gitarzystów generującej ostre riffy budujące mroczną podstawę kompozycji. Ciekawą strukturę ma "Invasion" z klawiszowo-perkusyjnym wstępem i poszatkowanymi partiami gitar, które przywodzą na myśl dokonania Leprous oraz wokalną ekspresją Rossa Jenningsa nawiązującą do stylu Maynarda Jamesa Keenana."Carousel" jest bardzo pejzażowy, a w momentach bardziej melancholijnych zahacza o gitarowo-wokalną ekspresję Porcupine Tree. We fragmentach metalowych jest to zaś podkreślenie stylu grupy wypracowanego na poprzednich wydawnictwach. "The Strain" to fantastycznie płynący i delikatnie pulsujący przykład połączenia przebojowości i ambitnego grania - trochę "tool'owy", trochę "leprous'owy".
W "Canary Yellow" dominuje nostalgia i balladowy charakter, rozładowując napięcie poprzednich kompozycji. Najbardziej ambitnym dziełem w dorobku grupy zdaje się być siedemnastominutowy "Messiah Complex" - pięcioczęściowa suita zbudowana ze zwrotów akcji, progresywna w pozytywnym i prawidłowym znaczeniu tego słowa. Galopady przeplatają się tu z fragmentami przebojowymi, zmienia się także nastrój. Materiał kończy urokliwa i tajemnicza miniatura "Only Stars", pełna pogłosów, stuków i zgrzytów, pozostawiająca u słuchacza uczucie niepokoju i oczekiwania na kolejne utwory zespołu.
Nigdy nie byłam wielką fanką tego zespołu, nie czekałam z zapartym tchem na nowe wydawnictwa, nie biegałam na koncerty, choć zaliczyłam po kilka odsłuchów każdej z płyt, którą wydali. Ten album raczej nie sprawi, że Haken dołączy do czołówki moich ulubionych grup, co nie zmienia faktu, że "Virus" to moim skromnym zdaniem najlepszy i najbardziej dopracowany materiał w dorobku zespołu. Warto poświęcić mu co najmniej kilka odsłuchów, bo z każdym kolejnym podoba się bardziej. To muzyka, która się nie nudzi. Kto wie, może pod koniec grudnia okaże się, że to jedna z najciekawszych płyt, jaką było nam dane usłyszeć w tym dziwnym 2020 roku.
83%
Posłuchaj fragmentu: Haken - Invasion